Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lenek1971 z miejscowości Warzymice. Od marca 2012 mam przejechane łącznie 33614.55 kilometrów.
Więcej o mnie.

2016

button stats bikestats.pl

2015

button stats bikestats.pl

2014

button stats bikestats.pl

2013

button stats bikestats.pl

2012

button stats bikestats.pl

Rowerowi znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lenek1971.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

ponad 100 km

Dystans całkowity:8698.51 km (w terenie 429.00 km; 4.93%)
Czas w ruchu:330:14
Średnia prędkość:26.34 km/h
Maksymalna prędkość:64.60 km/h
Suma podjazdów:40221 m
Maks. tętno maksymalne:182 (96 %)
Maks. tętno średnie:168 (88 %)
Suma kalorii:184763 kcal
Liczba aktywności:70
Średnio na aktywność:124.26 km i 4h 43m
Więcej statystyk
  • Dystans 107.00km
  • Czas 03:30
  • VAVG 30.57km/h
  • VMAX 50.40km/h
  • Temperatura 28.4°C
  • HRmax 182 ( 95%)
  • HRavg 168 ( 88%)
  • Kalorie 2577kcal
  • Podjazdy 448m
  • Sprzęt Trek 1.5 /2011/
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Jak uczcić piąty start?

Sobota, 9 sierpnia 2014 · dodano: 10.08.2014 | Komentarze 7

No właśnie jak uczcić piąty start w maratonie szosowym w tym roku? Teraz już wiem ale rano przed startem tego nie wiedziałem. 
Maraton w Kołobrzegu był inny od wszystkich przejechanych do tej pory z tego względu, że po raz pierwszy postanowiliśmy zostać jeszcze dzień po maratonie i uczestniczyć w jego zakończeniu. Czy dobra to była decyzja? Nie wiem ale wiem, że znowu mam mnóstwo fajnych wspomnień i dużo przygód (jednak mogę napisać jedynie o kilku).
 

Kołobrzeg 2014 
 
Przygotowania zarówno roweru jak i pakowanie przebiegło tym razem bez większych problemów. W piątek dość szybko znalazłem się w łóżku. Budzik nastawiony na 5:00 start z Warzymic o 6:00. Tym razem namówiłem Krzyśka aby on przyjechał po mnie (dzięki!) :) Tradycyjna owsianka na śniadanie i zgodnie z planem o 6:00 jesteśmy już w trasie.
 

6:00 Warzymice - ruszamy do Kołobrzegu
 
 
W niecałe dwie godziny dojeżdżamy do Kołobrzegu. Bez problemu docieramy do hali Millenium gdzie mieści się biuro maratonu. Pobieramy pakiety startowe, które tym razem okazały się być solidne. W pakiecie znajdowały się oprócz standardowych talonów (na zupę, kiełbasę, napój), bidon, dropsy energetyczne, maść lub olejek do masażu. Przed halą przebieramy się szybko i ruszamy w stronę startu...
 

Klaudiusz i Artur w biurze zawodów
  
 
Krzysiek wciera "tajemniczą" maść wspomagającą
 

Gotowy do startu. 

 

Tak nam się wydawało, że jedziemy w stronę startu. Nasz skromny czteroosobowy peletonik prowadził Krzysiek. Niestety bez GPSu średni z niego nawigator, co widać na poniższej mapie. Nawet wskazówki taksówkarza okazały się mało pomocne... 
  
Zdesperowany jazdą na orientację w końcu wziąłem sprawy w swoje ręce i zapytałem się  przechodnia o drogę. Tym razem wskazówki okazały się pomocne i wkrótce dotarliśmy na start. To znaczy, nie wszyscy dotarliśmy. Krzysiek zgubił się ponownie. Pojechał za chłopakiem, który jechał na rozgrzewkę... Zamiast na start zawodów pojechał się rozgrzewać. Na start dotarł na 4 minuty przed czasem.
Taktykę na wyścig opracowaliśmy dzień wcześniej. Widząc, że nie damy rady jechać długo w swojej grupie postanowiliśmy dogonić osoby, które odpowiadały nam średnią z wcześniejszej grupy i jechać razem z nimi. Niestety życie dość szybko zweryfikowało nasz plan. Startujemy o 9:32. Start okazał się zbyt szybki, a Krzysiek nie przygotowany. Zbyt długo zajęło mu wpinanie buta w pedał. W tym czasie "koksy" oddaliły się na odległość tak dużą, że nie było sensu ich gonić. Nie było wyjścia, trzeba jechać we dwójkę. Idzie nam to całkiem nie źle, mimo, że jedziemy pod wiatr. Okazuje się, że dość szybko doganiamy dwie dziewczyny, które patrząc na średnią z poprzednich wyścigów powinny nam pasować.  Niestety mimo niewielkiego dystansu jazda pod wiatr dla dziewczyn jest za ciężka. Ponownie pech nas nie opuszcza. Zabieramy dziewczyny na koło, a sami jedziemy na zmianę. Jest 10 kilometr, jedzie się dobrze. Krzysiek z przodu trzyma tempo, ja siedzę mu na kole, a nawet troszkę dalej niż na kole chowając się przed wiatrem i odpoczywając po swojej zmianie. Krzysiek jedzie dość daleko od pobocza więc czasami moje przednie koło lekko chowa się za jego tylnym kołem. W pewnym momencie chwila odprężenia i mojej nie uwagi i tylne koło Krzyśka uderza w moje przednie koło. Walczę jeszcze chwilę o pion lecz niestety nie udaje mi się utrzymać równowagi i ze sporą prędkością ląduje na środku drogi. Krzyśkowi udaje utrzymać się pion. Dziewczyna za mną aby nie wjechać na mnie wjeżdża w pole po drugiej stronie ulicy. Na szczęście nie było rowu. Druga z dziewczyn w porę się zatrzymuje. Zbieram się z asfaltu dość szybko, zbieram graty i ruszamy dalej. Na pierwszy rzut oka rower wygląda okej. Zresztą nie ma czasu się przyglądać, ważne że jedzie. Ze mną jest troszkę gorzej. Łokieć i kolano mocno obtarte i zakrwawione. Jednak adrenalina i emocje powodują, że chęć walki i odrobienia straconego czasu okazuje się większa od bólu. Utrzymujemy dość mocne tempo. Coraz częściej sam atakuje podjazdy i ciągnę peletonik. Z dziewczynami żegnamy się po 20 kilometrze. Nie wytrzymały dość mocnego tempa, szczególnie na podjazdach. Walka z wiatrem osłabia również Krzyśka, choć on walczy dalej. Jednak większe podjazdy okazują się dla niego dość ciężkie i wyraźnie na nich zwalnia. Coraz rzadziej ma siłę aby troszkę pociągnąć. Pracuję więc sam zachęcając go do tego aby nie gubił koła. Staram się go motywować obiecując odpoczynek przy każdej dogonionej grupce. Czasem dopadamy kilka osób i zamiast odpocząć mijamy ich szybko. Po godzinie i dwudziestu minutach, wyprzedzamy kolejnego uczestnika. Krzysiek się z nim wita i ja w końcu również rozpoznaje Adama, który wyjechał 16 minut przed nami. Dzielnie się trzymał przez 40 kilometrów - BRAWO ADAM! Na jednej z prostych widzimy kilka kombajnów jadących po wąskiej drodze. Powstaje plan dogonienia ich i odpoczynku za nimi. Po raz kolejny motywuje Krzyśka obiecując odpoczynek za kombajnami. Dostosowuję swoją prędkość tak aby utrzymywał moje koło. Udaje nam się złapać kombajn. Jak się okazuje, jedzie za wolno. Jazda z prędkością 28 km/h nie odpowiada nam więc wyprzedzamy go i doskakujemy do następnego. Chwila oddechu i po raz trzeci powtarzamy manewr. Kolejne kilometry mijają dość szybko. Czasem oprócz wiatru przeszkodą stają się bardzo kiepskie drogi. Nie zawsze da się jechać tak szybko jakby można było jechać. Grzesiek ostrzegał przed kiepskimi drogami - miał rację - czasem były wręcz tragiczne. Krzysiek coraz częściej narzeka na piekące stopy. Zwalniamy, czekając aż puści ból. Do 75 kilometra Krzysiek wielokrotnie namawiał mnie abym jechał sam. Jednak cały czas liczyłem, że wkrótce się odbuduje. Widząc, że moja jazda strasznie go męczy postanowiłem, odpuścić. W pewnym momencie minął nasz dość szybko jadący koleś. Chwilę się zastanawiałem, aż w końcu Krzysiek rzucił - GOŃ GO! Rzuciłem się za nim w pogoń i w kilkadziesiąt sekund dogoniłem go. Niestety sprint i gonitwa za nim kosztowały mnie zbyt wiele. Jazda na kole z prędkością 40 km/h tym razem była nie dla mnie. Po kilku minutach odpuściłem. Po chwili jednak dogoniło mnie 4 chłopaków z Kołobrzegu i tutaj już było lepiej. Prędkość mi odpowiadała i nawet udało mi się troszkę z nimi popracować. Na jednym z podjazdów skurcze u jednego z nich spowodowały, że zostaliśmy w czterech. Nie wiem czy pozostała trójka miała taki plan ale na kolejnych kilometrach szybko się mnie pozbyli. Po jakiejś chwili dogonił mnie chłopak, który wcześniej odpadł z naszej piątki. Do mety zostało już kilkanaście kilometrów więc trzymałem się jego wiedząc, że i tak już nic wielkiego nie wykręcę...
Na metę dojechaliśmy razem.
Uzyskany czas (wg organizatora): 3:07:28 pozwolił mi zając 70 miejsce na 268 zawodników. W kategorii M4 zająłem 14 miejsce ze stratą 34 minuty do zwycięzcy kategorii OPEN i M4 - Jana Zugaja, który notabene startował w naszej grupie :)
Kilka minut po mnie na metę wpadł Krzysiek. W tym czasie ja zdołałem delikatnie przemyć rany. 
Razem z Krzyśkiem z niepokojem czekałem na Artura, który startował około pół godziny po nas. Przyznam się, że odrobinkę się denerwowałem czy uda mi się po raz kolejny z nim wygrać... Na moje szczęście udało mi się. Tym razem byłem lepszy o 2 minuty. Artur zajął 4 miejsce w swojej kategorii. Tylko 6 minut zabrakło mu do zwycięstwa. Pozostało nam tylko poczekać na Klaudiusza, dla którego był to pierwszy start w maratonie szosowym i pierwszy start na takim dystansie! ;) Klaudiusz przejechał na rowerze górskim dystans 100 kilometrów w 3:59 minut! :)
Start mimo drobnych przygód okazał się udany. Organizacyjnie również wszystko było OK. Trasa maratonu bardzo dobrze oznakowana. Ze spokojnym sumieniem mogę polecić start w następnej edycji maratonu w Kołobrzegu.
  
Jak w końcu uczciłem ten piąty start? Pierwszym upadkiem na szosie w czasie wyścigu :) Moje obrażenia się wkrótce zagoją. Z rowerem będzie jednak troszkę pracy. Jak się później okazało. Moja droga owijka została przetarta do tego stopnia, że raczej już z niej nic nie będzie, prawa klamkomanetka również poważnie przetarta ale na razie działa, po prawej stronie ucierpiał również but i pedał... But ciężko się odpina, a pedał jest mocno przetarty.  
 
Po maratonie działo się również bardzo wiele. Dzięki temu, że mieliśmy załatwiony nocleg na miejscu mogliśmy odrobinę poszaleć. Przyznam się, że na tym etapie nie poszło mi najlepiej i chłopaki byli ode mnie zdecydowanie lepsi! Być może kąpiel w zimnej wodzie na którą się zdecydowali pomogła im przezwyciężyć trudy dnia i ilość wlanych w siebie procentów? :)
 


Troszkę zdjęć, które potem jeszcze poopisuje i uporządkuję )
 

Podczas zakupów w Żabce zatrzymał nas mocny deszcz. Aby nie tracić czasu postanowiliśmy.... 
 

Krzysiek bardzo ostrożnie wchodził do wody... czyżby była zimna? ;) 

  

 Artur, tuż po kąpieli :)
 

Dzień drugi - zakończenie imprezy. Artur i Krzysiek nie wyglądają na zmęczonych...
 

Adam wraca zadowolony po otrzymaniu medalu.
  

Dumny Artur otrzymał medal jako pierwszy z naszej czwórki 
 

Ja dostałem medal jako drugi.
  

Klaudiusz jako trzeci...
  

Gdy już chcieliśmy jechać do Decathlonu po medal dla Krzyśka, na samym końcu on również otrzymał medal ze swoim wynikiem 
  

Widać już zmęczenie po Arturze... ostatnie chwile na plaży w Kołobrzegu. 


Jeszcze na koniec postanowiliśmy uzupełnić płyny, które wypociliśmy dzień wcześniej ;)
  

Kategoria ponad 100 km


  • Dystans 182.80km
  • Czas 06:30
  • VAVG 28.12km/h
  • VMAX 48.40km/h
  • Temperatura 30.4°C
  • HRmax 157 ( 82%)
  • HRavg 136 ( 71%)
  • Kalorie 3376kcal
  • Podjazdy 711m
  • Sprzęt Trek 1.5 /2011/
  • Aktywność Jazda na rowerze

Którędy na plażę w Ueckermunde?

Niedziela, 3 sierpnia 2014 · dodano: 03.08.2014 | Komentarze 4

Jak patrzę na mapę zamieszczoną poniżej to raczej najkrótszej drogi nie wybrałem. Oczywiście, można dojechać przez Prenzlau... można też przez Berlin ;) Tak na serio to plan tej powstawał wraz z przejechanymi kilometrami. Początkowo miało być tylko Prenzlau i Brussow. Jednak jak dotarłem do Prenzlau postanowiłem wymienić Brussow na Pasewalk, a jak byłem w Pasewalku to żal nie pojechać do Torgelow. Stamtąd już tylko "rzut beretem" do Ueckermunde więc grzechem byłoby nie skorzystać :) Ueckermunde wypadło mi na 110 km. Najtrudniejszy fragment trasy miałem od Penkun do Prenzlau. Wysoka temperatura, odkryty teren i ciepły wiatr w twarz okrutnie mnie wymęczyły. Przez pierwsze 50 km czyli tyle ile dzieliło mnie od Prenzlau zużyłem dwa z trzech zabranych bidonów, każdy po 750 ml. Na szczęście w kraju, w którym nie pracuje się zazwyczaj w niedzielę znalazłem otwartą stację benzynową. Dopełniłem bidony (znowu miałem 3) i ruszyłem dalej. Tym razem było zdecydowanie łatwiej. Boczny wiatr już tak nie przeszkadzał i tylko upał jakby troszkę był większy. Tym razem na drogach nie było tak spokojnie jak zazwyczaj. Jechałem "landówką" 109, na której panował spory ruch i tak było do samego Pasewalku. Lepiej się zrobiło za Pasewalkiem gdzie przeskoczyłem na DDR do samego Torgelow. Z kolei od Torgelow do Ueckermunde droga prowadzi przez las więc było troszkę lżej. Mimo to na setnym kilometrze pojawiły się poważne oznaki kryzysu. Nawet chciałem się zatrzymać aby odpocząć, jednak udało mi się dojechać do Ueckermunde. Rower zostawiłem pod Netto, ryzykując jego utratę (bo nie wiozłem żadnego zapięcia) a sam udałem się na "łowy". Na półkach sklepu wyłowiłem 2 litry wody, dwa donaty, Red Bulal i dwa mini salami :) Red Bulla z pączkami skonsumowałem jeszcze pod sklepem, a na resztę "uczty" czyli banana zabranego z domu i salami udałem się na miejską plażę :) Tutaj zrobiłem pierwszy poważniejszy postój. Udało mi się nawet zdjąć twarde buty i skarpety i pochodzić po promenadzie bosymi stopami.
 
  
Suszarka i wieszak czy może rower?

Z plaży przegoniły mnie dźwięki burzy dochodzące  z oddali. Przyznam się szczerze, że odrobinę się wkurzyłem. Nie miałem ochotę na jazdę w deszczu. Na szczęście burza była jeszcze gdzieś daleko. Mimo wszystko dość szybko się zebrałem i ruszyłem w drogę do domu. Odpoczynek rzeczywiście mi się przydał, bo jechało się zdecydowanie lepiej. Dość szybko dotarłem do Eggesin gdzie przypomniałem sobie o poradzie Grześka, że bruk i dziurawy chodnik można minąć jadąc przez osiedlę. Na czuja pojechałem według wskazówek. Dzięki tej decyzji mam już sposób na ominięcie tego znienawidzonego przeze mnie fragmentu trasy. Dalsza część drogi do domu minęła mi na lawirowaniu pomiędzy większym i mniejszym deszczem. Na szczęście udało mi się uniknąć kompletnego zmoczenia i do domu dotarłem suchy (oczywiście jeśli chodzi o deszcz). W samych Warzymicach spotkałem jeszcze Renatę, którą przestraszył upał i postanowiła pojeździć późnym popołudniem. Gdy tak rozmawialiśmy powiedziałem, że zaraz będzie padać. Chyba wykrakałem, bo ulewa rozpoczęła się chwilę po moim wejściu do domu. Renia nie miała tyle szczęścia i podobno wróciła totalnie mokra ;) Starszych i bardziej doświadczonych warto czasami posłuchać ;)
 
Ciekawostka wyjazdu to średnia temperatura - 30,4° 
 
Kategoria ponad 100 km


  • Dystans 201.70km
  • Czas 07:04
  • VAVG 28.54km/h
  • VMAX 51.10km/h
  • Temperatura 29.4°C
  • HRmax 165 ( 86%)
  • HRavg 138 ( 72%)
  • Kalorie 3599kcal
  • Podjazdy 344m
  • Sprzęt Trek 1.5 /2011/
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Turbokozak bez kilku szprych

Sobota, 26 lipca 2014 · dodano: 27.07.2014 | Komentarze 5


Zaczynamy nową przygodę Rzepin - Szczecin
 
Od zakończenia ubiegłotygodniowej wycieczki do Kostrzyna i z powrotem planowałem ponowny wypad z atakiem na... 300? Jednak brak czasu szybko zweryfikował plany i trzeba było zmniejszyć dystans. Oglądając mapę do głowy wpadł mi... Rzepin. Szybka wizyta na stronie pkp.pl i już wiem, że są pociągi, które mnie tam zawiozą. Po ustaleniu trasy zabrałem się za kompletowanie składu. Pierwsza wersja przewidywała wyjazd w 5 osób. Krzsiek, Artur, Adam, Paweł i Ja. Niestety Adam wycofał się w ostatniej chwili, a Paweł zwany Kilerem zarabiał w sobotę na chleb. Ostateczna decyzja - jedziemy w trójkę. Umawiam się z Arturem na dworcu w Szczecinie, natomiast Krzysiek dosiada się do nas w Podjuchach. Już na samym starcie pierwsza przygoda. Gdy już zajęliśmy miejsca do przedziału z rowerami wchodzi trzech żuli - odór taki, że nie można wytrzymać! Idą od razu do kierownika pociągu i zgłaszają, brak kasy. Bagaż na 3 osoby to wypchana reklamówka. Proszą o przejazd na trasie do Kostrzyna, za 4 dni zaczyna się Woodstock. Jakoś udaje im się przekonać obsługę pociągu aby ich nie wyrzucała. Mają dowody więc dostają bilety kredytowe... każdy po 120 zł!!! Tym o to sposobem Przewozy Regionalne wzbogaciły się o 360 zł nie ściągalnych należności :) Krzysiek tak jak się umówiliśmy dosiada się do nas w Podjuchach i rozpoczynamy 3 godzinną podróż do Rzepina.
 

Wesoły Diabeł i zamyślony Krzysiek
 

Ten sprzęt ma nas dowieźć do Szczecina.
 

Nie, to nie jest jeden z żuli o których pisałem... Artur na wycieczkę pojechał z reklamówką :)
 
W Rzepinie jesteśmy o 11:15, pamiątkowe zdjęcie i od razu ruszamy do Słubic. Pierwsze dwadzieścia kilometrów pokonujemy w 38 minut... Średnia 32 km/h już na samym starcie gwarantuje nie złą zabawę. W Słubicach zatrzymujemy się na chwilkę na stacji i tankujemy bidony, które albo były puste (w przypadku Artura) albo wypite w pociągu.
 

Szybkie tankowanie.
 
Spowalniają nas trochę korki spowodowane wprowadzeniem ruchu wahadłowego we Frankfurcie zaraz za mostem. Na moście robię jeszcze kilka zdjęć. Po raz pierwszy w życiu jestem we Frankfurcie n/Odrą. 
 

Na moście we Frankfurcie n/Odrą
 

Widok z prawej
 

Widok z lewej
 
Po wjeździe do Frankfurtu popełniamy dobry błąd, który powoduje, że troszkę się pogubiliśmy. Jeszcze w pociągu konduktorka dała nam wskazówkę, że zaraz za mostem jest ścieżka która biegnie wzdłuż Odry. Ścieżka może i była ale nie koniecznie przejezdna szosówkach. Dzięki temu, że posłuchaliśmy rad i sami nie sprawdziliśmy drogi mieliśmy "przyjemność" pojeździć po płytach, bruku, tłuczniu... Koniec końców dotarliśmy do ścieżki i mogliśmy troszkę przyspieszyć. Jednak na samym początku kolejna niespodzianka, która jak się okazało później miała brzemienne skutki dla naszej wyprawy. Zaraz po wjeździe na ścieżkę, gdy zaczęliśmy się rozpędzać wpadliśmy na "stado" korzeni, które wyskoczyły na naszej drodze. O ile Krzyśkowi i mi udało się jakoś bezboleśnie przejechać to Arturowi i jego Giantowi nie poszło tak łatwo jak się później okazało. Po przejechaniu przez nieszczęsne korzenie rzuciliśmy się jeszcze na odrabianie czasu straconego we Frankfurcie.  Nasze tempo ustabilizowało się w okolicach 34 km/h. Do tego jeszcze mieliśmy siłę na zabawę w ściganie się między sobą ;)
 
 
Jazda wygląda na spokojną... ale taka nie była.
 

Artur do zdjęć pozuje chętnie...
 

Krzysiek jest ciężkim do współpracy modelem
 

Nawet z zaskoczenie ciężko mu zrobić fotkę.
 

Moje selfie ;)

Dzięki tym "zabawom" 30 kilometrów dzielące nas od Kostrzyna przejechaliśmy  w 55 minut :) Jednak zaraz za Kostrzynem Artur potrzebuje chwili na sprawdzenie roweru. Czuje, że coś w przednim kole mu bije. Zatrzymujemy się więc na chwilę i sprawdzamy koło. Odrobinę widać, że nie jest proste ale nie do tego stopnia aby uniemożliwić jazdę. To była ostatnia szansa dla Artura aby wrócić pociągiem do Szczecina. Jednak po "fachowych" radach Krzyśka i moich, że nic się nie stanie ruszyliśmy w dalszą drogę.
 
 
Coś nie tak z przednim kołem?
 

Fachowcy
 
Za Kostrzynem znowu zaczynamy szybszą jazdę. 20 kilometrów pokonujemy w mgnieniu oka. Wreszcie docieramy na miejsce pierwszego, planowanego postoju.
 

Gdzieś pomiędzy Kietz a Gross Neudorf
  
W Gross Neudorf są ""słynne" huśtawki, na których Artur nie ma jeszcze zdjęcia, a Krzysiek jest stęskniony za wodą w cenie 4,40 EUR za butelkę, dla każdego coś innego. Był postój więc muszą być foty.
 

Komu kawki? Komu wody?
 

Lubię te klimaty. Jazda w takich warunkach to ogromna przyjemność
 

Ile lat temu ostatni raz na huśtawce? :)
 

Chyba podoba się :)
 

Czas ruszać w drogę

Wypoczęci, zrelaksowani i pełni energii ruszamy w dalszą drogę. Przed nami jeszcze ok 110 km. No i znowu zaczynamy jechać coraz szybciej. Zmiany po 5 kilometrów (później co 3), średnia na zmianach po 33-34 km/h powodują, że do Hohenwutzen dojeżdżamy w 54 minuty. Jednak z kilometra na kilometr jazda sprawia Arturowi coraz większe problemy. Bicie na kole jest coraz większe i coraz bardziej rzuca rowerem. Na domiar złego zmienia się powoli pogoda. Z nieba spadają pierwsze krople deszczu i zaczyna zrywać się wiatr. Na 110 kilometrze Artur prosi o postój "techniczny". Jak się okazuje to nie przednie koło jest problemem. Okazuje się, że w tylnym kole popękały 3 szprychy, a kolejne są luźnie. Szybka "burza mózgów" i decyzja o pozbyciu się ułamanych szprych oraz o dokręceniu pozostałych.  
 

Pierwsze trzy szprychy wyrzucone
  
Po operacji wyrzucenia szprych jazda nie jest już taka sama. Decydujemy się na drastyczne obniżenie prędkości oraz większą uwagę na wszelkich nierównościach. Do domu zostaje około 80 kilometrów, zastanawiamy się czy nie wezwać "wozu technicznego". Jedzie się coraz ciężej. Mokniemy całkowicie w deszczu, a dodatkowo prosto w twarz wieje mocny wiatr.  


Postój kontrolny. Artur pozbywa się kolejnej szprychy i dokręca pozostałe.
 
W wolnym tempie cudem przejeżdżamy 30 kilometrów i docieramy do miejsca drugiego z zaplanowanych postojów. U Turka jemy obfity obiad i sprawdzamy po raz kolejny stan tylnego koła Artura. Odpadają kolejne szprychy. Po oględzinach decydujemy się na dalszą jazdę w tempie turystycznym.  
 

Chicken doner na talerzu (Krzyśka)
 

Zabawy szprychami
  

Mały konkurs - znajdź brakujące szprychy
 
Przejmuję dowodzenie nad peletonem. Artur ustala prędkość na 30 km na godzinę, a ja się dostosowuję ciągnąc go na swoim kole. Krzysiek w dalszej odległości z niepokojem obserwuje coraz mocniej rozchwiane koło Artura. Jedziemy z duszą na ramieniu. Docieramy do Gartz gdzie decydujemy się na przeprowadzenie rowerów po bruku. Do domu zostaje około 30 kilometrów. Jeszcze tylko Mecherin, Kołbaskowo i Przecław. Rowerem Artura rzuca coraz bardziej. Jadąc przez chwilę za nim tak jak Krzysiek decyduję się zachować większą odległość z obawy, że zaraz coś się może stać. Na szczęście czarne scenariusze się nie sprawdzają. Docieramy do Przecławia gdzie zatrzymujemy się na krótkie zakupy w Biedronce. Artur po raz ostatni sprawdza stan koła... Jest już bardzo źle. Do plecaka pakuję płyny w szklanych opakowaniach, Krzysiek zabiera colę w reklamówce, natomiast Artur na ostatnie 2 kilometry otrzymuje dwa worki lodu, również w reklamówce. 
 

Ostatnia kontrola przed "metą" i przed Biedronką
 

Rozdzielamy sprzęt.
 
Mimo, że Artur otrzymał najlżejszy "ładunek" nie mógł sobie poradzić z prowadzeniem roweru. Jazda na jego Giancie wymagała prowadzenia dwoma rękami. Obciążenie na kierownicy uniemożliwiało jazdę kompletnie. Zabrałem mu reklamówkę i ruszyliśmy do Warzymic. Ostatnie metry to istny horror. Na 200 metrów przed bramą widząc jak jego tylne koło wraz z tylną przerzutką robią skomplikowane ewolucje zaproponowałem aby ostatnie metry poprowadził rower. Artur okazał się twardy i do samej bramy dojechał na kołach. Prawdziwy z niego TURBOKOZAK! Około 150 kilometrów przejechane na sypiącym się coraz bardziej rowerze muszą wzbuzać szacunek.

PS. przed wyjazdem, w pociągu Artur zastanawiał się głośno nad tym jakie dzisiaj będą przygody... bo na moich wycieczkach "przygody" są zawsze. Gdyby wiedział... ;) 



* W statystykach Bikestats uwzględniłem czas dojazdu i kilometry przejechane z domu na dworzec.
Kategoria ponad 100 km


  • Dystans 144.76km
  • Czas 04:51
  • VAVG 29.85km/h
  • VMAX 50.50km/h
  • Temperatura 25.2°C
  • HRmax 155 ( 81%)
  • HRavg 134 ( 70%)
  • Kalorie 2580kcal
  • Podjazdy 334m
  • Sprzęt Trek 1.5 /2011/
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kostrzyn na deser

Niedziela, 15 czerwca 2014 · dodano: 15.06.2014 | Komentarze 4

Miał  być niedzielny relaks... i w zasadzie był. To, że plany troszkę się pozmieniały i wyszło troszkę więcej kilometrów niż było zaplanowane to wina pogody. To wszystko przez słońce i wiatr, które pozwoliły na chwileczkę zapomnienia.
 
Ciężko mi było się wybrać w niedzielę na rower. Dość długo przekładałem się w łóżku z jednego boku na drugi i zanim się zebrałem zdążyłem zjeść dwa śniadania ;) W końcu około 12-tej ruszyłem z zamiarem... właściwie bez żadnego zamiaru. Chciałem po prostu gdzieś pojechać. Do kieszeni 9 eur, karta, dowód, banan, gel i dwa bidony, zapowiadał się ciepły dzięń. Kebab w Ueckermunde, a może w Schwedt? Powolutku ruszyłem. W Ladenthin wybrałem południe, czyi kierunek Schwedt. Pierwsza dyszka turystycznie, jednak każda następna była lepsza. Po godzinie byłem już między Mecherin a Gartz, przejechane 29 km - nie lubię tego odcinka ale jakoś go przejechałem. Kolejne 5 kilometrów i docieram do ścieżki na wale p. powodziowym. No i wtedy zaczyna się fajna jazda. Po godzinie i pięćdziesięciu minutach jestem w Schwedt. Wybieram wariant wolniejszy i jadę po prawej stronie Odry. Wolno docieram do centrum gdzie zabawa trwa na maksa. Senne zazwyczaj miasteczko bawi się na całego. Bulwary całe w namiotach, wszędzie pełno ludzi. Troszkę lawiruję w tłumie... Robię kilka zdjęć i uciekam. Patrzę na cenniki i za bardzo nie jestem zadowolony... 9 euro w kieszeni wystarczy mi na... bardzo mało. Na domiar złego z dwóch bidonów zostało mi... pół. Siadam na ławce, wciągam banana i dzwonię do Krzyśka z prośbą o sprawdzenie połączeń do Szczecina z ...Kostrzyna. Jest 14:30... Krzysiek sprawdza i oddzwania po chwili. Są tylko dwa pociągi o 17:30 i o 18:03. W najlepszym wypadku mam trzy pół godziny aby zdążyć na ostatni pociąg. Jeśli nie zdążę jestem w czarnej... ;) Bez jedzenia, bez picia i prawie bez pieniędzy. Stawiam wszystko na jedną kartę i ruszam na Kostrzyn. Przy wyjeździe ze Schwedt liczyłem na stację benzynową i zakup wody, pomyliłem się jednak. Stacji przy wyjeździe nie było a nie miałem czasu na szukanie. Ruszam na ścieżkę i dzida w stronę Kostrzyna. Od tej pory oszczędnie gospodaruję wodą. Pół bidonu musi wystarczyć.. na nie wiadomo ile. Małe łyczki co 15 minut muszą wystarczyć.
Pierwszy krótki postój robię po godzinie i przejechaniu kolejnych 30 kilometrów. Na wysokości Osinowa zastanawiam się co robić? Przejechać do Polski, kupić jedzenie i picie oraz szukać powrotu czy dalej jechać na Kostrzyn. Wciągam gel, robię fotę i ....jadę na Kosztrzyn. Przy wyjeździe z Hohenwutzen trafiam wreszcie na otwarty bar. Wchodzę i widzę wodę :) Butelka 0,5 l za 2,50 eur! Stać mnie na picie. Mój szczątkowy niemiecki pozwolił na nawiązanie rozmowy z obsługą. Po chwili dostaję litr wody za 1,60 eur :) Napełniam bidony i lecę dalej. Psychicznie już mi jest lepiej... bałem się, że woda się skończy. Moim jedynym zmartwieniem pozostaje dotrzeć na czas. Kolejne 40 kilometrów jadę trzymając równą prędkość powyżej 30 km/h. W myślach liczę, że to powinno wystarczyć. 
Nie przewidziałem jednak, że ...zabłądzę! Na szczęście mój błąd nie okazał się zbyt wielki. W miarę szybko zorientowałem się, że jadę złą drogą. Kilka cennych minut mnie to kosztowało, jednak staram się powstrzymać od patrzenia na zegarek. Nic mi to nie da.... Pierwszy rzut oka na zegarek tuż przed samym Kostrzynem. Jest 17:30. 3 godziny i przejechane 90 km. Na pierwszy pociąg nie zdąże ale drugi będzie mój. Po wjeździe do Kostrzyna kusi McDonalds, Statoil z hot-dogami... jednak nie ryzykuję. Jadę w kierunku dworca wypatrując bankomatu po drodze. Wreszcie przed samym dworcem Biedronka i bankomat. Wypłacam pieniądze i lecę szukać kasy. Dworzec w remoncie więc kasy biletowe przeniesione do kontenera przed dworcem. 20 minut przed odjazdem pociągu kupuję bilet... 26 zł za bilet z rowerem to dobra cena.
Przed dworcem kupuję dwa 7daysy z czekoladą, colę i umieram ze szczęścia ;) Pociąg jest o czasie. Równo 18:03 wracam do domu!!!
 
 

Chyba już tu kiedyś byłem... ;)
 

2 x 630 HP to jest tak mniej więcej 1260 KM - więcej niż Bugatti Veyron (aż o 259 KM czyli o 2 i pół Focusa)
 

"Miecze na lemiesze" czyli po niemiecku "Pancer nach koparka" 
 

Polski i niemiecki strażak - wybieram POLAKA ;)
 

Tłumy w Schwedt.... i wszędzie kolejki. Zostałem bez wody!
 

Hohenwutzen - po drugiej stronie Osinów Dolny. Udało się kupić wodę!!!
 

"Huśtawkowo" z drugiej strony
 

Nowa, pociągowa znajomość.
 


Kategoria ponad 100 km


  • Dystans 127.60km
  • Teren 50.00km
  • Czas 05:54
  • VAVG 21.63km/h
  • VMAX 60.50km/h
  • Temperatura 30.6°C
  • HRmax 163 ( 85%)
  • HRavg 121 ( 63%)
  • Kalorie 2332kcal
  • Podjazdy 565m
  • Sprzęt Merida BigNine TFS 900 29er /2012/
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Poznaj Piotrze Miedwie

Niedziela, 8 czerwca 2014 · dodano: 09.06.2014 | Komentarze 7

Troszkę trwało zanim złożyłem się do tego wpisu. Mam co nie co na marne usprawiedliwienie, ale o tym później. Tak więc zaczynamy od początku. Od kilku dni planowane było zapoznanie Piotra z trasą maratonu dookoła jeziora Miedwie. Jako, że w sezonie ciężko znaleźć wolny dzień w trakcie weekendu 08.06. był idealny, akurat trafiło się okienko pomiędzy maratonami MTB, rozpoczynającym się na dobre sezonem szosowym. Wszystkie dane przekazane przez "norwega" wskazywały na to, że będzie to przyjemny dzień. Przedsmak tego dnia miałem w sobotę podczas wycieczki z Renią i Pawłem. Sobotnią wycieczkę popsuł jednak niefortunny upadek. Na szczęście obyło się bez strat w rowerze. Jednak ja w niedzielę wstałem z bólem lewego biodra, które pierwsze spotkało się z glebą i z bólem ramienia, które zaraz po biodrze złapało kontakt z ziemią. W niedzielę nie było wytłumaczenia więc raźno ruszyłem na spotkanie. Z Piotrem i Arturem, którzy ruszyli z Pogodna. Miejsce spotkania jeszcze w trakcie jazdy zmienili z Mostu Długiego na Shella na Gdańskiej.
 

Spotkanie na Gdańskiej - humory dopisują. 
 
Gdybym wiedział, troszkę wcześniej pojechałbym przez Wyspę Pucką, a tak przetestowałem Kolumba. Droga, którą jeżdżę codziennie do pracy w tłoku okazała się pusta w niedzielny poranek. Jadąc Gdańską wypatrzyłem chłopaków jadących Trasą Zamkową. Do Shella dojechaliśmy prawie równocześnie. Nie dane było nam ruszyć od razu bo Artur musiał przeprowadzić rozmowę "tłumaczącą" ze swoją lepszą połową ;)  Chwilę później ruszyliśmy w kierunku Kijewa gdzie miał czekać na nas Krzysiek. Odrobinę obawialiśmy się czy uda mi się wyszykować na 10-tą ale nasze obawy były nie potrzebne. W czasie gdy my staliśmy na przejeździe kolejowym w Dąbiu (gdzie trafiliśmy na 3 składy pociągów) on zbliżał się w naszym kierunku. W pełnym czteroosobowym składzie ruszyliśmy w stronę Miedwia. 
 

W Dąbiu dołączył do nas Krzysiek 
  
Po drodze na Miedwie mieliśmy dla Piotra przygotowaną niespodziankę w postaci podjazdu pod Kołowo. Dla Krzyśka i Artura, Kołowo to chleb powszedni, ja przejechałem ten podjazd już kilka razy, choć muszę przyznać, że pierwsze spotkanie z nim nie należało do najfajniejszych przeżyć rowerowych,a Piotr nie miał za sobą jeszcze tak "ciekawych" wyzwań. 3,5 kilometrowy podjazd zapamięta chyba na jakiś czas. Każdy kto zna ten podjazd wie, że rozpoczyna się bardzo niewinnie, leciutko po ubitym piachu. Jednak z każdym przejechanym metrem jest co raz gorzej. Zmienia się nawierzchnia i zmienia się profil górki. Podjazdy są ostrzejsze a wypłaszczenia krótsze. Już pod sam koniec "wspinaczki" Artur został aby towarzyszyć Piotrkowi (każdy z nas jechał z Piotrem część tej górki). Artur dobrze znając profil chcąc zmobilizować Piotra do wysiłku na przedostatnim podjazdem powiedział mu, że jest ostatni. Piotrek się "spiął" i ruszył z kopyta ostatkiem sił... Niestety zdziwił się troszkę gdy wjechał na górę... Jego oczom ukazał się kolejny, tym razem ostatni podjazd - "dobrze, że nikt tego nie słyszał" :) Na samej górze pocieszaliśmy wkurzonego Piotrka, że więcej już tak nie będzie. Reszta trasy to "bułka z masłem" ;)
 

Piotrek walczy z podjazdem pod Kołowo
 

Artur wjeżdża na relaksie
 (dziesiątki godzin spędzonych w puszczy na rowerze robią swoje)
   
W nagrodę za podjazd, czekał nas 5 kilometrowy zjazd. Koksy ruszyły na wyścigi w dół a ja z Piotrem, któremu znowu zagościł uśmiech na twarzy jechaliśmy sporo za nimi.  Przebijamy się jeszcze skrótami Krzyśka i w końcu docieramy do miejscowości Rekowo, gdzie zaczynamy poznawać Piotra z trasą MM.
 

Dojeżdżamy do Rekowa 
  

... w komplecie 
Za nami dopiero pierwsze 40 km. Słońce grzeje niemiłosiernie a temperatura podnosi się jak szalona. Prezentację trasy zaczynamy od asfaltowego podjazdu na ok. 50 km. Wielu rowerzystów prowadzi pod ten podjazd swoje rowery (ja w ubiegłym roku zmieniałem tam dętkę). Piotr poradził sobie bez problemu. Jedziemy dalej. Jest na tyle nie źle, że w trakcie jazdy wyciąga aparat i robi foty. Rewanżuję się tym samy :)
 

Skoro w czasie jazdy robimy foty to nie jest źle! 
  
Kilka kilometrów w upale i dojeżdżamy wreszcie do promenady przy jeziorze Miedwie. Tłumy nieprzebrane jednak w końcu znajdujemy miejsce na pierwszy postój. Pić trzeba dużo więc uzupełniamy bidony. Choć nie wszyscy tak robią. Mimo upałów Artur w zasadzie nie zaczął pić ;) Dobrze nawodniony chłopak. Krzysztof jak na gentlemana przystało dzieli się ze mną zimną wodą (co postanowiłem uwiecznić). Szlachetny z niego człowiek. 
  

Zimna woda zdrowia doda.
 
Za nami po 2 godzinach i dwudziestu minutach jazdy pierwsze 50 kilometrów. W czasie postoju poprawiam blok w prawym bucie. Czuję ból w prawym kolanie, co może być spowodowane złym zamocowaniem bloka, który odkręcił się kilka dni wcześniej lub... jak się później okazało złym ustawieniem siodła (po porannym czyszczeniu sztycy).  Garmin wskazuje 33° C, a przed nami jazda w pełnym słońcu aż do zjazdu za Okunicą. Ambitnie jedziemy bez postoju, choć słońce pali niemiłosiernie a nasze odkryte ręce i nogi robią się coraz bardziej czerwone. Woda w moich bidonach idzie jak woda ;) Po 25 km znajdujemy cień i postanawiamy się zatrzymać w nadziei na zakup czegoś do picia. Wypity kolejny bidon a sklep zamknięty na cztery spusty. Jemy to co mamy, pijemy do co mamy i w cieniu drzew jedziemy najprzyjemniejszym odcinkiem na MM. Sielanka się kończy kilka kilometrów dalej. Zaczynają się płyty "jumbo". Piotrek do tego momentu nie zdawał sobie sprawy jak można spieprzyć położenie płyt. Przyzwyczajony do niemieckich równiutkich płyt nie może uwierzyć, że dobrowolnie można jechać po "takim czymś" i czerpać jeszcze z tego przyjemność. Dodatkowo zaczyna go boleć kolano. Znowu zatrzymujemy się na chwilkę aby poprawić siodełko u Piotrka. Jeździ nisko, a dodatkowo wstrząsy spowodowane nawierzchnią mogły jeszcze bardziej wepchnąć sztycę do rury podsiodłowej.
 

Siodełko poprawione, można ruszać dalej. 
 
W miejscowości Dębina wreszcie trafiamy na otwarty sklep. Uzupełniamy puste już bidony, troszkę płuczemy się z kurzu zakupioną wodą i odrobinę odpoczywamy w cieniu. Przed nami już najgorszy odcinek płyt wraz z dwoma podjazdami i kawałek asfaltu i bruku do Rekowa. Po przejechaniu 97 kilometrów docieramy do celu. Bardziej Piotrek dociera do celu, bo każdy z pozostałych już ma przynajmniej po kilka przejazdów dookoła Miedwia. W Rekowie bijemy Piotrowi brawo, a on nam dziękuję za to, że go zabraliśmy na tą wycieczkę. Jest nam wdzięczny, że mu pokazaliśmy trasę i już wie...., że nikt więcej go nie zmusi aby przejechał nią raz jeszcze!!! :)
Najkrótszą drogą docieramy do następnego miejsca uzupełnienia bidonów. W Jezierzycach po raz kolejny je napełniamy i strzelamy fotkę całej naszej czwórki na pamiątkę wspólnego wyjazdu.
 

Artur, Piotr, Krzysiek i Ja (poznacie mnie po opaleniźnie na rękach)
 

W Jezierzycach pożegnaliśmy Artura 
 
W Jezierzycach rozstajemy się z Arturem, który jedzie w kierunku puszczy Bukowej (jak się później okazało pojechał jeszcze do Wkrzeńskiej), a my najkrótszą drogą jedziemy do Kijewa. Piotr decyduje, że na ostatni postój wejdziemy do Krzyśka. Zmęczonych i głodnych wspaniale ugościła nas Gosia. Po raz drugi miałem okazję zjeść jej chłodnik, który jest najlepszy na świecie (bezapelacyjnie)! Uzupełniamy płyny i ruszamy na ostatni fragment trasy. Jedziemy kawałek Zwierzyniecką w kierunku Pomorskiej. Dojeżdżając do ronda widzą nową ścieżkę dla rowerów i jak każdy porządny rowerzysta postanawiam z niej skorzystać.
 
Niestety wjazd pod kątem 90°, który chciałem pokonać bardziej płynnie i wystający w tym miejscu krawężnik powodują zablokowanie koła, wygięcie kierownicy i klasyczny upadek.... 3 raz w ciągu 8 dni musiałem się zbierać z ziemi. Tym razem upadek w skutkach był najbardziej przykry. Prawe kolano zdarte, prawe biodro zbite, prawe ramię przetarte. Do tego pościerane kostki w lewej ręce i obita prawa dłoń. Przy okazji upadku właśnie prawą dłonią załatwiłem sobie manetkę blokady amortyzatora. Pozbierałem się jakoś z chodnika i próbowałem wsiąść od razu na rower nie patrząc co się stało. O mało co nie zakończyło się to drugą glebą. Jak tylko wpiąłem się w pedał poczułem, że nie mam napędu... Spadł łańcuch.... Na szczęście udało mi się utrzymać równowagę. Założyłem łańcuch i ruszyłem dalej w drogę klnąc na czym świat stoi. Zbytnie rozluźnienie i nie uwaga doprowadziły do mojego kolejnego upadku. Po ostatnim szlifie na asfalcie w ubiegłym roku obiecałem sobie, że będę jeździł bardziej skoncentrowany. Upadek z niedzieli mi o tym przypomniał. Przez Dąbie, gdańską i Trasę Zamkową docieramy do centrum. Temperatura oszalała 35° C - Garmin zaczyna wariować. Ja też już mam dosyć. Nie jestem zmęczony ale wkurzony z powodu upadku. Czuję pieczenie rąk, nóg i w miejscach gdzie zdarłem skórę po upadku. Słony pot na ranach nie jest zbyt przyjemnym uczuciem... W takich to okolicznościach przyrody docieram do domu.

Noc z niedzieli na poniedziałek nie należała do najprzyjemniejszych. Obite dwa biodra i ramiona skutecznie utrudniały spanie... Obdrapane kolana, spieczone ręce i nogi nie pozwalały się rozluźnić i usnąć... Na szczęście muszę i tak odrobinę odpocząć po ostatnim tygodniu i przejechaniu ponad 500 km od początku miesiąca. Trek w serwisie na wymianie korby, Merida do naprawy/wymiany manetki więc i tak nie mam na czym za bardzo jeździć!
 
Osobno gratuluję Piotrkowi przejechania takiego dystansu w tak ciężkich warunkach. To, że Artur i Krzysiek dadzą radę to wiedziałem, jednak Piotrek zaskoczył chyba nas wszystkich. Zarówno Krzysiek i Artur przed wycieczką sądzili, że będziemy się toczyć spacerowo. Jednak tak nie było i każdy z nas dał radę!!!
 
Na jeszcze jeden koniec dwa zdjęcia autorstwa Piotrka:
 

 

 
Kategoria ponad 100 km


  • Dystans 148.23km
  • Czas 05:23
  • VAVG 27.53km/h
  • VMAX 54.80km/h
  • Temperatura 23.6°C
  • HRmax 150 ( 75%)
  • HRavg 121 ( 60%)
  • Kalorie 2209kcal
  • Podjazdy 386m
  • Sprzęt Trek 1.5 /2011/
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Czasem słońce czasem deszcz

Niedziela, 25 maja 2014 · dodano: 25.05.2014 | Komentarze 3

To miała być bardzo lajtowa wycieczka i taka była. Pierwotnie mieliśmy jechać w trójkę a nawet czwórkę (w tym samym składzie co ostatnio ze Świnoujścia). Jednak Artur "zgubił" hamulce w Giancie na wczorajszym wyścigu w Puszczy Bukowej a Paweł narzekał na chore gardło. Zostaliśmy we dwójkę - tzn. Krzysiek i ja. Krzysiek nie za bardzo mógł się forsować po wczorajszym starcie w maratonie (ogromne GRATULACJE za pudło) ja natomiast ledwo co chodziłem po całodziennym układaniu paneli. Cały dzień spędzony na kucaka bardziej odbił się na moich nogach niż 200 km , które przejechałem w ub. roku. Chodziłem jak terminator, ledwo co udało mi się zejść z łóżka. Jednak chodzenie to jedna sprawa a jeżdżenie to inna sprawa ;) Na rowerze było ok - to znaczy było ok dopóki nie musiałem się zatrzymać i zejść z roweru. Wtedy nagle ból atakował moje nogi i to strasznie. Tak jak ustaliliśmy jedziemy prędkością patrolową ;) Jechało nam się wybornie Drogę do Krackow całą przegadaliśmy, dopiero za Krackow jechaliśmy jeden za drugim. W Brussow musieliśmy się zatrzymać po raz pierwszy, ponieważ Krzyśkowi poluzowała się korba. Od maratonu w Świnoujściu ma ten problem. Zgubił jakąś część od korby i teraz co jakiś czas musi ją dokręcać. Korba dokręcona - ruszamy dalej.
 

Krzysiek dokręca korbę w Focusie
 

Kierunek Pasewalk a później Torgelow. Nigdy jeszcze nie jechałem do Torgelow rowerem. Okazało się, że od Pasewalku do Torgelow prowadzi ścieżka rowerowa, bardzo ją polecam! W Torgelow pojawiły się na niebie pierwsze chmury... Co prawda miało padać ale nie tak szybko... Cóż robić, jedziemy dalej.
 

Torgelow przy kąpielisku. Po co mazać takiw fajne obrazki?

Następny cel to kebab w Ueckermunde. Tam robimy pierwszy poważny postój. Wcinamy pyszne jedzonko u turka (polecam bardzo to miejsce - mają bardzo dobre mięso) a potem jeszcze jedziemy do Netto dotankować bidony.
 

Uecker 66 - tu zjecie dobry kebab
 

Już przed samym Netto patrząc na niebo głośno zakląłem... Wiedziałem już co się szykuje. Niebo zrobiło się ciemno szare. Szybko uzupełniliśmy płyny i wracamy do centrum... Czasu nam wystarczyło aby przejechać za rynek... Jak tylko lunął deszcz schowaliśmy się pod arkadami... Deszcz leje jak z cebra, robi się zimno a my stoimy tam jak palanty na kolarzówkach ;) Troszkę czasu zajęło zanim deszcz osłabł.. Ruszyliśmy w lekkiej mżawce. Wiedzieliśmy, że i tak będziemy zaraz mokrzy po jeździe w kałużach i mokrych asfaltach. Po kilkuset metrach na plecach poczułem wodę, po kilku kilometrach w prawym bucie miałem bagno... Zdecydowaliśmy, że jedziemy to nie było co narzekać. Wcześniej zaplanowaną drogę skróciliśmy o kilkanaście kilometrów. Mieliśmy minąć Eggesin (nienawidzę dróg w tym mieście) i przejechać do Ahlbeck naokoło. Jednak deszcz spowodował, że zdecydowaliśmy maksymalnie skrócić naszą wycieczkę. Częścią zmienionego planu była droga przez Dobieszczyn i Dobrą zamiast przez Hintersee i Blankensee. Gdy już straciliśmy nadzieję na przejechanie 150 km zaczęło się rozpogadzać!  Gdy dojechaliśmy do Gegensee droga zrobiła się sucha i my zaczęliśmy schnąć. Powróciliśmy do pierwotnego planu. Wracamy przez Niemcy i przekraczamy granicę w Lubieszynie. Krzysiek mimo, że dzień wcześniej startował w wyścigu dzielnie sobie radził. Tym razem nie było narzekań. Nie łapały go skurcze ani nie "parzyły" bloki! Super! W drodze do domu zatrzymaliśmy się jeszcze tylko raz jak to stwierdził Krzysztof "na Marsa" ;) 
Kolejna bardzo udana wycieczka - tym razem bez żadnej spinki ;) 13 albo 14 setka w tym roku - jestem zadowolony.
  
 
Kategoria ponad 100 km


  • Dystans 100.34km
  • Czas 03:20
  • VAVG 30.10km/h
  • VMAX 56.90km/h
  • Temperatura 25.2°C
  • HRmax 157 ( 78%)
  • HRavg 134 ( 67%)
  • Kalorie 1695kcal
  • Podjazdy 372m
  • Sprzęt Trek 1.5 /2011/
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mam "swój" samolot

Wtorek, 20 maja 2014 · dodano: 20.05.2014 | Komentarze 3

Właściwie to nie tak do końca mam "swój" samolot. Mam w końcu swoje zdjęcie z samolotem. Bo przecież każdy ma zdjęcie z samolotem ;) Zainspirowany sobotnią ustawką Grzegorza z innymi mocarzami postanowiłem, że też chcę mieć takie zdjęcie z samolotem, a że "chcieć to móc" czy jakoś tak po pracy zabrałem Pawła, który był dziś pozytywnie nastawiony na do dłuższej jazdy  i szybko skoczyliśmy zobaczyć to "monstrum" ;) Niestety przed wyjazdem nie sprawdziłem w której miejscowości jest Tupolew więc oczywiście poszukiwania w pierwszej wiosce (Sommersdorf) zakończyły się fiaskiem. Na szczęście jakieś szczątki niemieckiego zostały ze szkoły więc zapytałem się spotkanego przechodnia. Spotkany mieszkaniec na wschodniej wsi to rzeczywiście szczęście. Przeważnie wsie przez, które się przejeżdża wyglądają jak z "Walking Dead" tylko troszkę bardziej posprzątane ;) Miły Niemiec (są tacy) wskazał nam drogę do następnej wsi.  Samolot znajduje się we wsi GRUNZ za Sommersdorf i przed Schmolln ;) W Grunz akurat trwały przygotowania do obchodów 725 lecia miejscowości. Cała wieś kosiła trawniki, przygotowywała instalacje powitalne ze słomy i takie tam ;) Gdyby nie maraton w Choszcznie może bym skorzystał z zaproszenia :) Gdy wiedzie się już do centrum wsi nie sposób nie zauważyć ogromnego TU134A stojącego w prywatnym ogródku ;)
 

Komórka nie popisała się przy tak dużych kontrastach - ja i "mój" samolot :) 
 

Tupolew TU-134A w prywatnym ogródku (zdjęcia wyszły słabe więc jest pretekst aby pojechać tam raz jeszcze)
  
Po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia powrót do domu ;) Żeby było troszkę trudniej albo dłużej (niepotrzebne skreślić) wybrałem drogę przez Brussow. Jak już byliśmy w Brussow to żal było nie odwiedzić Locknitz. W Locknitz dołożyliśmy jeszcze część naszej "testowej" sześćdziesiątki piątki i już prosto do domu ;) Z tego wszystkiego wyszła okrągła stówka. Co prawda nie w takim czasie jak przejechał ją Grzegorz z kolegami ale nie mam chyba się czego wstydzić (co prawda średnia wyszła mi taka jak ostatnio na Meridzie ale przecież Syrenka to też szybki rower) ;) 

Kategoria ponad 100 km


  • Dystans 133.36km
  • Czas 04:35
  • VAVG 29.10km/h
  • VMAX 54.60km/h
  • Temperatura 20.3°C
  • HRmax 155 ( 77%)
  • HRavg 136 ( 68%)
  • Kalorie 2479kcal
  • Podjazdy 271m
  • Sprzęt Trek 1.5 /2011/
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nowe Warpno solo :)

Sobota, 17 maja 2014 · dodano: 17.05.2014 | Komentarze 2

Czy ktoś wie gdzie jest wyłącznik wiatru? No normalnie dzisiaj to była momentami masakra. Chyba nie zdecydowałbym na jazdę w takich warunkach gdyby wczoraj chciało mi się ruszyć. Jednakże wczoraj zrobiłem sobie dzień przerwy i trzeba było gdzieś pojechać. Zresztą ten tydzień "rowerowo" okazał się bardzo słaby w przeciwieństwie do tygodnia "biegowego". Przez tydzień 3 razy biegałem i tylko raz jeździłem rowerem. Zresztą "jeździłem" to by było za dużo powiedziane. Przejechałem raptem 30 km... Co prawda na pełnym gazie jak na tamtą chwile ale to zawsze tylko 30. Dodatkowo w tygodni miałem dwa dni przerwy od wszelkich aktywności. Po części spowodowane to było trudnym okresem w pracy i "wytrzaskanymi" nadgodzinami ;)
Wracając do dzisiejszej jazdy - było ciężko. Mocny wiatr z północy powodował, że momentami walczyłem o utrzymanie pionu ;) Jednak wbrew temu co można było się spodziewać najcięższy odcinek miałem wracając do domy.  Najbardziej dostałem w kość na odcinku Ramin - Grambow. Tak wiało, że ciężko było utrzymać 20 km/h. Za to miłym zaskoczeniem było górka "Kilera Jurka" - pokonałem ją bez większych problemów. No i jeszcze dostałem troszkę po du... na podjazdach przed Warnikiem. Mocno pod wiatr i pod górkę, dobrze że było już blisko do domu.
Trek chyba dopomina się jakiegoś serwisu.... straciłem jeden bieg :) 
 

Troszkę słabe to zdjęcie - pamiątka z Nowego Warpna ;)
  
Kategoria ponad 100 km


  • Dystans 108.32km
  • Czas 03:32
  • VAVG 30.66km/h
  • VMAX 49.40km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • HRmax 172 ( 86%)
  • HRavg 154 ( 77%)
  • Kalorie 2275kcal
  • Podjazdy 232m
  • Sprzęt Trek 1.5 /2011/
  • Aktywność Jazda na rowerze

Inauguracja sezonu na mały plus - Świnoujście 2014

Sobota, 10 maja 2014 · dodano: 10.05.2014 | Komentarze 6


Piątkowy wieczór. Dwa komplety strojów. Byłem gotowy na każdą pogodę.
 
Właśnie dzisiaj rozpoczął się dla mnie sezon wyścigowy. Po raz pierwszy miałem okazję sprawdzić jak przez ostatnie cztery miesiące przygotowałem się do sezonu. Co prawda wcześniej odbyły się już 3 maratony MTB w naszym regionie ale nie zdecydowałem się na uczestnictwo w żadnym z nich.
 
To,  że XIV Ultramaraton Rowerowy im. Olka Czapnika wzdłuż Zalewu Szczecińskiego - Świnoujście 2014 będzie moim pierwszym startem w sezonie wiedziałem już dawno. Dużo wcześniej zapisałem się na listę startową i zapłaciłem wpisowe. Ze znajomych tylko Adam zdecydował się szybko na udział w maratonie. Natomiast mój przyjaciel Krzysztof na start zdecydował się w ostatniej chwili. 
Losowanie grup odbyło się w czwartek wieczorem. Krzysiek wylosował przedostatnią grupę ja natomiast startowałem 6 minut przed Krzyśkiem, dwie grupy wcześniej. Natomiast Adam startował w kategorii "INNE" pół godziny przede mną.
 

Dzięki uprzejmości Adama, który odebrał nam pakiety startowe mogliśmy wyjechać ze Szczecina troszkę później.
Po drodze mijamy się z zawodnikami, którzy wystąpili na dystansie ULTRA. Widząc padający deszcz, pędzące TIRy współczujemy im serdecznie, a sami zastanawiamy się czy dobrze zrobiliśmy biorąc udział w tych zawodach.
 

Logistyka na najwyższym poziomie. Rowery przygotowane do przewozu w trudnych warunkach.
 

Fatalne warunki do jazdy na rowerze
 

Niektóry już po kilkunastu kilometrach mieli pecha 
 
7:30 meldujemy się na starcie w Świnoujściu, Adam przekazuje nam numery (DZIĘKI ADAM) i idziemy się przygotowywać. Jest tak zimno, że aż nie chce się nam przebierać. Bardziej mi, bo Krzysiek jest prawie gotowy.  W końcu udaje się nam wyszykować. Choć przyznam, że mieliśmy sporo dylematów jak się ubrać. Ja zdecydowałem się na nową kurtkę z WINDSTPEREM od Gore natomiast Krzysiek na bluzę plus deszczówkę. Byłem przygotowany na taki sam strój ale jednak wybrałem cieplejszą opcję i jak później się okazało nie żałowałem wyboru. Z powodu naszego guzdralstwa na rozgrzewkę było bardzo mało czasu. Ja przejechałem jedynie 3 kilometry po czym ustawiłem się na start. Oczywiście wcześniej zrobiłem rozpoznanie mojej grupy. 4 osoby były poza moim zasięgiem, dwie osoby mogły mi pomóc jechać a o kolejnych dwóch nie wiedziałem nic.
Startujemy równo o 8:54. Od razu bardzo mocno. Pierwsze 10 kilometrów jazdy prędkość oscyluje w granicach 40 km/h jak się później okazuje dystans ten zrobiliśmy ze średnią 38,2 km/h (najszybsze przejechane 10 km w życiu). Powoli wykruszają się kolejni zawodnicy w tym ci z którymi miałem jechać.  Jadę dalej z zawodnikami, którzy byli poza moim zasięgiem, nawet dałem jakąś mocną zmianę. Jednak idylla trwa do czasu pierwszego mocniejszego podjazdu. Chłopaki zostawiają mnie bez litości. Po 15 kilometrach jadę sam starając się utrzymać rozsądne tempo. Co jakiś czas mijam zawodników z wcześniejszych grup. Jednak jadą na tyle wolno, że nie ma sensu z nimi pracować. Czekam na ataki z tyłu. Po jakimś czasie przelatuje obok mnie najmocniejsza część grupy, która wyjechała 3 minuty po mnie. Staram się zaczepić. Jednak ponownie tracę kontakt na podjeździe. Znowu jadę sam. Kolejna grupa mija mnie w Dargobądu. Tym razem nawet nie staram się do nich podczepić. Za Dargobądzem jest podjazd i za dużo sił bym stracił jadąc z nimi. Decyduje się na jazdę samemu. To była jedyna słuszna decyzja. Co chwila mijam zawodników z grup, które wyjechały przede mną a mnie nie mija już nikt... Jestem za słaby dla koksów a za mocny dla zawodników słabszych.
Za Wolinem, Recław pokonuję chodnikiem bo nie nawidzę jeździć po kostce. Dość sprawnie mijam Recła i.... po raz pierwszy tego dnia zaczyna padać deszcze. Mocny wiatr z boku, silny wiatr to nie są idealne warunki do jazdy. Moja prędkość spada do 25-26 km na godzinę. Samemu w takich warunkach jedzie się fatalnie. Dalej mijam kolejnych zawodników. Ukojenie przynosi dopiero las. Deszcz ustaje a wiatr nie jest tak intensywny.
Przed Stepnicą wreszcie ktoś do mnie dojeżdża. Dwóch zawodników prawdopodobnie z grupy Krzyśka, który solidarnie współpracują. Staram się do nich dołączyć. No i udaje mi się to. Przez kilka kilometrów jedziemy razem. W końcu i oni odchodzą. Ok 5 kilometrów przed Stepnicą mijam się z Adamem, który jedzie już w drugą stronę. Dojeżdżam do Stepnicy, bramka rejestruje czas i ...konsternacja. Ludzie przy namiocie jedzą banany, piją herbatę a ja się zastanawiam co robić? Gdzie jest woda...? Widzę duże bańki i kubki, a liczyłem na małe butelki. Rezygnuję robię nawrót i lecę... gonić Adama. Mijam następnych zawodników. Po dwudziestu kilometrach doganiam Adama. Znowu pada mocny deszcz. Dokładnie w tym samym miejscu w którym jechaliśmy w drugą stronę. Chwilkę rozmawiamy, Adam rezygnuje z podczepienia się pode mnie i jedzie swoim rytmem. Ja natomiast wykorzystuję, że w końcu ktoś mnie mija i podczepiam się. Okazuje się, że to chłopak z grupy Krzyśka, który na początku wyścigu złapał gumę. Jedziemy razem do Recławia. Uliczki Recławia totalnie zalane. Mój partner ucieka środkiem a ja znowu wskakuję na chodnik i zostaję sam... Wolin mija szybko i zaczyna się strefa podjazdów. Jest ciężko, ciągle pada a do tego wiatr wieje prosto w twarz. Do mety tylko 25 km więc rzucam wszystko co mam na pedały. Jadę skokowo, równy podjazd i szybki zjazd. Znowu mijam kolejnych zawodników. Na rondzie w Świnoujściu stoi organizator i pokazuje prawidłowy zjazd. Jadę sam, na prostej oglądam się w tył, nikogo za mną. Przed sobą na prostej też nikogo nie ma. Co raz częściej zaczynam się zastanawiać czy nie zabłądziłem. W pewnym momencie rozpętuje się masakryczna ulewa. Nie widać nic na kila metrów. Rezygnuję i ...zawracam. Przejeżdżam kilkaset metrów i na szczęście widzę zawodników, których wcześniej mijałem. Znowu zawracam i lecę starając się nadrobić stracony czas. Do mety zostaje ok 8 kilometrów. Jadę sam i trafiam na... przeprawę promową... Co dalej? Mam czekać na prom? W końcu widzi mnie gentleman i wskazuje mi kierunek w jakim mam jechać. Przebijam się przez jakieś błoto, kamienie, żwir i po raz kolejny widzę zawodników, których mijałem dwa razy. Jestem wkurzony... Po raz kolejny nadrabiam stracony czas jadąc po dziurawej drodze.  
 
Do mety dojeżdżam wg Garmina po 3:32:26. Według organizatora po 3:34:52. Daje mi to 22 miejsce w M4 i 65 w OPEN.
Przed maratonem taki wynik byłby OK. Jednak wiem, że mogłem pojechać dużo lepiej. Po pierwsze - startując w końcowych grupach ciężko jest załapać się na rozsądną ekipę dla siebie (nie za mocą i nie za słabą). Po drugie - pogoda nie była dziś moim sprzymierzeńcem. Po trzecie - organizatorzy nie stanęli na wysokości zadania.
 

Pierwszy start w tym sezonie zaliczony na mały plus ;)
 
Jeszcze kilka ostatnich słów na temat organizacji. Nie mam za wielkiego doświadczenia w maratonach jednak ze wszystkich, w których jechałem ten był najgorzej zorganizowany oraz najgorzej oznakowany (końcówka). Na starcie i na mecie miałem wrażenie, że to impreza dla "znajomych" króliczka. Na starcie były wyczytywane nazwiska ale stałem dalej i nie słyszałem swojego. Natomiast ogromnym zainteresowaniem obdarzono brak dwóch zawodników STC. Brak wody butelkowanej w Stepnicy i na mecie to kolejny minus. Nie liczę na poprawę organizacji w przyszłym roku. Nie wiem czy będę chciał ponownie się tam pojawić wydając 65 zł.


Kategoria ponad 100 km


  • Dystans 115.48km
  • Teren 25.00km
  • Czas 04:40
  • VAVG 24.75km/h
  • Temperatura 15.7°C
  • HRmax 161 ( 80%)
  • HRavg 132 ( 66%)
  • Kalorie 2325kcal
  • Podjazdy 205m
  • Sprzęt Merida BigNine TFS 900 29er /2012/
  • Aktywność Jazda na rowerze

Fishburger w Rieth

Sobota, 3 maja 2014 · dodano: 03.05.2014 | Komentarze 1

2. maja, dzień który był wyjątkowo nie sprzyjający wyprawą rowerowym poświęciłem na "Pimp my bike" :) Niestety nie znalazłem sponsora i wszystko musiałem zrobić i kupić samemu ;) Jak pisałem ostatnio moje zakupy rozpoczęły się od siodełka. Najwięcej kilometrów przejechałem Meridą siedząc na siodle, które pozostało mi z Wheelera Sportourer Garda Genuine GEL. Siodełko bardzo wygodne ale raczej nie nadaje się do jazdy w większym terenie oraz w wyścigach. Seryjne sioło Meridy jest kompletnie do bani. Przynajmniej moje dupsko jest nastawione zdecydowanie ANTY. Przejechałem na nim ostatnio kilka razy łącznie może z 200 km i za każdym razem to była męczarnia. Zamiast skupić się na jeździe non stop walczyłem z bólem. Podczas montażu nowego siodła na starej sztycy okazało się, że gwint nie wytrzymał tego przeszczepu. Chwilowo podczas wycieczki z Pawłem poratowałem się jeszcze sztycą z jeszcze jednego Wheelera, który czeka na częściową rekonstrukcje (będzie to rower na zimę). Jednak jak tylko sklepy zaczęły pracować udałem się na poszukiwania. Pierwszy sklep i od razu zakup. Wybór padł na sztycę Fizik Cyrano (233 g). Nie jest może najlżejsza ale nie jest też bardzo ciężka. Za to jest fantastycznie wykonana. Kupując ją zamiast kartonu czy  po prostu folii dostajemy gustowny pokrowiec ;) Mocowanie siodełka to bajka! Wszystko tak dopracowane, że szczęka opada. Do kompletu kupiłem też zacisk sztycy - KCNC Road Pro. Tym razem bez samozamykacza, który w sumie jest tak naprawdę zbędny gdy na rowerze jeździ tylko jedna osoba.
Całość wygląda następująco:
 

Tak wygląda nowy zestaw w komplecie
 

Nowy zacisk i sztyca
 

Sztyca przed założeniem
 
Miało być o jeżdżeniu a nie o sprzęcie więc zaczynamy :)
Chętnych na sobotni wyjazd niestety nie znalazłem. Remonty, wycieczki rodzinne, wyjazdy... itp. No cóż "żeby jeździć trzeba jeździć".  
Start wycieczki 10:35... ups... falstart... Po przejechaniu 2 kilometrów przypomniało mi się, że nie zabrałem zapasowej dętki... Nauczony doświadczeniem (cudzym i  troszkę swoim) wracam po dętkę. Montuję torbę z zapasem i w drogę. Tym razem wybieram inny kierunek, jadę na Rajkowo i Stobno. Potem... nuda ;) Jedzie się fajnie, jak to w Niemczech. Równo, płasko, przy bardzo małym ruchu aut. No i tak do Pampow. Za Pampow w kierunku Grunhof zaciekawiają mnie rozlewiska. Jak bym ktoś jechał wieczorem mógłby się przestraszyć. Krajobraz jak z horroru. W dzień jednak wyglądało to bardzo atrakcyjnie. Oto one ;)
 

Straszne bagna z oddali
 

Straszne bagna z bliska
  
Po kilku zdjęciach jedziemy dalej. Standardowo świetną ścieżką w stronę Hintersee. Dalszej drogi nie znałem. Z odnalezieniem właściwej drogi nie było żadnego problemu. Wraz z końcem Hitnersee kończy się asfalt zaczyna się bruk. Na szczęście po chwili obok bruku pojawia się dróżka dla rowerów. Troszkę piasku, trochę korzeni i kamieni ale może być. Dla górala czy roweru trekingowego ta droga nie stanowi problemu. Za Ludwigshof jest jeszcze lepiej. Droga staje się bardziej równa. Jedzie się bardzo przyjemnie dróżką wśród drzew. Po kilku kilometrach docieramy do Rieth. Typowa niemiecka wioska, czysto, schludnie i porządnie. Cała wioska jest wręcz "oblepiona" kierunkowskazami. Pokazują dosłownie każdy kierunek. Dzięki temu do przystani jachtowej dotarłem bez żadnych problemów. Czas na odpoczynek :) Na przystani budka z jedzeniem. Czas wczesnego obiadu więc skuszę się na "co nie co" :) Jako, że nie jestem za bardzo rybny w menu szukałem jakiegokolwiek innego mięsa. Niestety nic nie znalazłem. W końcu zdecydowałem się na fishburgera. Szczerze powiedziawszy du... nie urywa. Za 5 EUR można byłoby zjeść znacznie lepiej. Jednak jeśli ktoś lubi ryby to nie będzie zawiedziony menu oferowanym przez budkę na przystani. Czas odpoczynku wykorzystałem znowu na kilka zdjęć ;)
 

Przystań jachtowa w Rieth 
 

Nowe Warpno po drugiej stronie zatoki
 

Jeśli nie przepadasz za rybami tutaj nie zjesz nic
  

Pora relaksu
 
Po kilku chwilach spędzonych w Rieth czas na realizację dalszych punktów planu. Z Rieth musiałem znaleźć drogę na Nowe Warpno. Okazało się to dziecinnie łatwe. Jak zwykle dobre oznakowanie zaprowadziło mnie do samej granicy... a właściwie przeprawy nad graniczną rzeczką. No i tu zaczyna się hardkor ;) Do tej pory było łatwo i przyjemnie, nawet gdy nie było asfaltu było całkiem nie źle. Po przejściu granicy wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Piach, doły, korzenie i .... sarny ;) Cała droga do asfaltu dała mi nie źle popalić. W Nowym Warpnie zaplanowałem kawę i ciastko przed powrotem do domu. Jednak gdy dojechałem na miejsce dość szybko zrezygnowałem. Tłumy przy stolikach i kolejki do kas skutecznie wyleczyły mnie z tego pomysłu. Zamiast tego baton i Izostar no i w drogę do domu. 

 

Syrenka na pomoście w Nowym Warpnie
  

Jakoś te tłumy nie wyszły na zdjęciu - miałem nie fart ;)

 Do Dobieszczyna równo bez szarpania.... niestety cały czas odbijał mi się fishburger... Nie był to chyba najlepszy pomysł. Następnym razem zrobię sobie swoją bułkę :) W Dobieszczynie dylemat - co dalej - Dobra czy Tanowo? Na liczniku 82 km... do domu pozostaje z 20 km, więc setka by była ale w sumie nigdzie mi się nie spieszy... chyba, że do jakiegoś sklepu. Napiłbym się słodkiej coli i zjadłbym jakiegoś "słodycza" :) W bidonie została tylko woda a w plecaku... żel na czarną godzinę. Godzina nie czarna więc wybieram Tanowo. Mam motywację bo przecież jadę po colę! ;) Pragnienie tej coli dodaje mi na tyle sił, że dość szybko przemieszczam się w kierunku Tanowa. Docieram do sklepu, kupuję colę i snikersa... ale gdzie tu skonsumować te wszystkie dobra... pod sklepem nawalone żule z fajkami i piwem... Opieram się pokusie. Cola ląduje w plecaku a ja na rowerze. Dam radę do Głębokiego.. No i dałem. Na ścieżce spotykam nielicznych rowerzystów. Myślałem, że dziś będzie tłok. Jednak nie było specjalnego tłoku. W podskokach docieram do Głębokiego gdzie rozkładam się ze swoim dobytkiem ;) Cola i snikers jak złoto, do tego banan i jest GIT. Resztę kilometrów do domu pokonuję najedzony i wypoczęty. W sumie mógłbym gdzieś jeszcze pojechać ale oszczędzę sobie siły na jutro.
 
Teraz parę słów o nowym osprzęcie. W 100% sprawdziło się siodło, tylko troszkę muszę je przesunąć do tyłu będzie jeszcze lepiej. Ciężko coś powiedzieć o sztycy i zacisku - spełniły swoją rolę :)
 
 ***
 
Kategoria ponad 100 km