Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lenek1971 z miejscowości Warzymice. Od marca 2012 mam przejechane łącznie 33614.55 kilometrów.
Więcej o mnie.

2016

button stats bikestats.pl

2015

button stats bikestats.pl

2014

button stats bikestats.pl

2013

button stats bikestats.pl

2012

button stats bikestats.pl

Rowerowi znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lenek1971.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

ponad 100 km

Dystans całkowity:8698.51 km (w terenie 429.00 km; 4.93%)
Czas w ruchu:330:14
Średnia prędkość:26.34 km/h
Maksymalna prędkość:64.60 km/h
Suma podjazdów:40221 m
Maks. tętno maksymalne:182 (96 %)
Maks. tętno średnie:168 (88 %)
Suma kalorii:184763 kcal
Liczba aktywności:70
Średnio na aktywność:124.26 km i 4h 43m
Więcej statystyk
  • Dystans 131.48km
  • Teren 1.00km
  • Czas 04:26
  • VAVG 29.66km/h
  • VMAX 60.20km/h
  • Temperatura 22.8°C
  • HRmax 151 ( 79%)
  • HRavg 128 ( 67%)
  • Kalorie 2126kcal
  • Podjazdy 358m
  • Sprzęt Focus Izalco Team SL 2.0 2014
  • Aktywność Jazda na rowerze

Za dużo...

Niedziela, 23 sierpnia 2015 · dodano: 23.08.2015 | Komentarze 1

"Co za dużo to nie zdrowo" dzisiaj miałem okazję się o tym przekonać. 
Krzysiek niestety odmówił mi jazdy w niedzielę więc zostałem zupełnie sam. Do 9 tysięcy przejechanych w roku brakowało mi drobnej setuchny. Właśnie na tyle skalkulowałem mniej więcej wyjazd. O tym, że się przeliczyłem boleśnie przekonałem się na 90 km kiedy dopadł mnie kryzys. Tak zwana bomba nadeszła znienacka i nie odpuściła aż do końca. Nie wiem kompletnie dlaczego myślałem, że pętelka do Torgelow i Eggesin ma około 100 km. Do "około" zdecydowanie nie zaliczę 130 km bo to zdecydowanie nie jest "około". Dzisiaj te 30 kilometrów zrobiło sporą różnicę. W dodatku wiatr na powrocie nie ułatwiał sprawy. Cieszyłem się gdy fragmentami udawało mi się jechać 30 km/h. Przeważnie było to sporo mniej. Dwa dni i przejechane 270 km to tyle na ile mnie było stać w ten weekend. Może nawet kilka ostatnich kilometrów przejechałem na "kredyt" ;)
Na osłodę poprawiłem swój dotychczasowy wynik na podjeździe pod Warnik. Zabrakło mi 3 sekund aby wskoczyć na "tron" w segmencie Garmina Będargowo rondo - Warnik. 
Jak to mówi Bartek - dzisiaj był dobry warun ;)
 

W pięknych okolicznościach przyrody.. 
 

W Eggesin potrzebowałem "paliwa", padło na smołę.
Kategoria solo, ponad 100 km


  • Dystans 142.91km
  • Teren 30.00km
  • Czas 06:02
  • VAVG 23.69km/h
  • VMAX 53.90km/h
  • Temperatura 23.3°C
  • HRmax 162 ( 85%)
  • HRavg 126 ( 66%)
  • Kalorie 3006kcal
  • Podjazdy 559m
  • Sprzęt Giant XtC Advanced 29er 1
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

"Prawdziwy" Joachim

Sobota, 22 sierpnia 2015 · dodano: 23.08.2015 | Komentarze 6

Plany na weekend były bardzo ambitne. Zaczęło się od 500 km do Jeleniej Góry w dwa dni, poprzez dwudniowy wypad rowerowy na góralach nad morze, a skończyło się na 140 km tuż za miedzą. 
Pomysł na wycieczkę właśnie w tym kierunku zrodził się w piątek wieczorem. Jak zwykle w poszukiwaniu trasy zagłębiłem się w otchłanie GPSies. Za punkt startowy posłużyło mi położone około 70 km od Szczecina Angermunde. Kolejnym kryterium był rower górski i dystans powyżej 100 km. Chwila poszukiwań i pojawiła się trasa 104 km w kierunku Eberswalde. Niby nic niezwykłego gdyby nie przewyższenia które oferowała ta trasa. W danych trasy pojawiła się kosmiczna liczba ponad 1500 metrów do góry! Kilkadziesiąt kilometrów od domu takie przewyższenia to nie lada gratka! Trasa wieczorem do Garmina, a start ustawiony w Warzymic na 8 rano. 
Żeby było troszkę więcej kilometrów zaproponowałem Krzyśkowi wydłużenie trasy i start ze Schwedt zamiast Angermunde. Bez problemu zaakceptował tą drobną zmianę. O 9 byliśmy już na parkingu Oder Center. Krótkie przygotowanie i w drogę. Początek dobrze znany. Do Hohensaaten jedziemy szlakiem Odra - Nysa. Krzysiek, który deklarował wolną jazdę rozpędza swojego Scotta do trzydziestki i zmusza mnie do pogoni... Nie za bardzo mi się chce pędzić więc odrobinę go stopuję. Na szczęście po jakimś czasie mija mu zapał do ścigania. W okolicach Stolpe natrafiamy na ślad. Wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że mój ślad był w odwrotnym kierunku czyli od Stolpe prowadził do Angermunde my natomiast postanowiliśmy pojechać w stronę Eberswalde. Garmin głupiał całą drogę i przez 140 kilometrów proponował mi abym zawrócił :) Na szczęście ślad zaznaczony był na czerwono i dzięki temu mogliśmy jakoś jechać. Jednak wkurzające było to ciągłe naciskanie ekranu aby ignorować kolejne komunikaty o tym abym zawrócił. Nową dla nas drogą po bruku, piachu i po polach dotarliśmy do Liepe, a potem fajnymi podjazdami do Niederfinow.
Na podnośni trafiliśmy akurat na moment gdy wanna ze statkami i jachtami wędrowała ku górze. Z przyjemnością patrzyliśmy na ten imponujący proces gdy prawie 5000 ton sunie do góry na wysokość 36 metrów! To niesamowite co potrafili zrobić ludzie 80 lat temu!
Po tym spektakularnym pokazie ruszyliśmy dalej w drogę do Eberswalde. Tym razem trasa prowadziła malowniczą, wąską DDRką wzdłuż Alte Finow. Niesamowicie malownicza trasa. W Eberswalde postój w Aldi na uzupełnienie bidonów. Jest coraz bardziej ciepło, a pić trzeba, chociażby po to aby na górkach na które czekamy uniknąć skurczy. 
Po zrobieniu zapasów ruszamy na najtrudniejszą (wg GPSies) część trasy. Podobno czekają już na nas 150 metrowe podjazdy przed Joachimsthal. Bojowo nastawieni czekamy na "obiecane" górki. Czekamy, czekamy... i dojeżdżamy do Joachimstahl. Kilkadzisiąt metrów do góry to nie było to coś na co czekaliśmy... Już wiemy, że nie ma szans na 1500 metrów... Jedna trzecia tego będzie sukcesem. Na szczęście widoki i nowa trasa rekompensują brakujące pionometry. W Jochamisthal trafiamy na korowód motocyklistów, który robi na nas ogromne wrażenie. To kolejny bonus na trasie. Po chwilce przerwy ruszamy w drogę powrotną. Trasa znowu bardzo atrakcyjna prowadzi wąską asfaltową ddrką przez... las ;) Przed samym Angermudne przejeżdżając przez wioskę widzimy dawny enerowski konsum. Postanawiamy zatrzymać się na kawę. Jednak po wejściu do lokalu zmieniamy zdanie. Zamiast kawy zimny browar i lody ;) Super wybór! Browar rewelka, lody również Krzyśkowi chyba smakowały ;) Kolejna miła chwila tej wycieczki. Po dwóch browarkach jechało się już zdecydowanie lepiej ;) Upał jakby zelżał... a może to tylko takie wrażenie? ;)
Dojeżdżamy do Angermunde gdzie w końcu rezygnuje z mojego garminowego przewodnika. Nie będzie mnie więcej denerwował. Wpisuje mu dwa nowe kierunki. Aby nie jechać ruchliwą ulicą najpierw wybieram Stolpe, a później przez szlak Odra - Nysa Schwedt.
przed Stolpe pokonujemy troszkę fajnych podjazdów i zjazdów. Na miejscu czeka na nas niespodzianka. Most zamknięty i nie da rady wbić się na zaplanowaną trasę. Kolejna zmiana planów. Na początek świetny podjazd na wieżę w Stolpe, a poźniej po kamieniach pisaku przez las do następnej wioski ;) Tutaj moje szerokie opony radzą sobie rewelacyjnie w przeciwieństwie do Krzyśka cienkich łysoli ;) Za lasem w Schoneberg po konsultacjach z miejscowymi trafiamy na szlak. Ostatnie kilometry jedziemy już wolno pod wiatr, który w międzyczasie zaczął nam towarzyszyć. Na O-N spotykamy jeszcze znajomego z pracy, który wraz z żoną postanowił skorzystać równych jak stół niemieckich ścieżek. Na chwilkę wskakuję na jego Gianta Propela i bez większego problemu rozpędzam rower do prawie 40 km/h. Ona natomiast oddając mi mojego Gianta stwierdził, że jeżdżę... czołgiem... ;)
Dojeżdżamy do Schwedt gdzie zaplanowaliśmy "mały" obiad na zakończenie. Obiad był tak mały, że Krzysiek nie zjadł całego. Ja natomiast bez problemu wciągnąłem nie nadzwyczajną kiełbę ;)
W ten sposób zakończyliśmy ten bardzo udany trip. W drodze powrotnej Krzysiek stwierdził na pocieszenie, że po raz pierwszy wraca ze wspólnej wycieczki nie ujechany!!! :) Miło to słyszeć, ja również po tej spokojnej wycieczce czułem się GIT! ;) 


W drodze na start
  

Zaczynamy z Oder Center
  

Fota startowa
 

"Coś" wyrzucone na brzeg 
 

Na moście w Oderberg
 

Konsum jak za dawnych lat
  

Wspomnień czar
 

Miła chwila wytchnienia
 

Fajna miejscówka przed Angermunde
 

Meta w Schwedt
 

Obiad... to co spalone musi być uzupełnione ;)
 



*******************



********************



  • Dystans 156.68km
  • Czas 05:29
  • VAVG 28.57km/h
  • VMAX 48.70km/h
  • Temperatura 22.3°C
  • HRmax 155 ( 81%)
  • HRavg 123 ( 64%)
  • Kalorie 2809kcal
  • Podjazdy 354m
  • Sprzęt Focus Izalco Team SL 2.0 2014
  • Aktywność Jazda na rowerze

Do Ueckermunde z niespodzianką :)

Sobota, 8 sierpnia 2015 · dodano: 08.08.2015 | Komentarze 1

Tak do końca planu na sobotę nie było w sumie żadnego. Przez chwilę miałem przebłyski aby znowu pojechać "do huśtawek" ale wiejący z każdej strony wiatr zniechęcił mnie do tego planu. "Kapitan Krzysztof" wziął sobie w weekend wolne i zdradził rower na rzecz łódki więc pozostało mi samotne kręcenie. 
Tradycyjnie ruszyłem w stronę Warnika aby na samym szczycie zdecydować gdzie pojadę tym razem. Gdy już dojechałem tam postanowiłem ruszyć centralnie pod wiatr czyli kierunek Torgelow. Wykombinowałem sobie, że jak pojadę w jedną stronę pod wiatr to jak troszkę się już ujadę to przynajmniej wrócę z wiatrem. Trasa w tym kierunku ma jeszcze jedną fajną cechę - jest częściowo zalesiona co powoduje, że podmuchy wiatru nie są aż tak bardzo odczuwalne. Drzewa w pewnym stopniu ochroniły mnie przed wiatrem jednak nie do końca. Wyznacznikiem mojego tempa jest czas z jakim dojechałem do Locknitz. Prawie godzina to czas z jakim dojeżdżałem tam na góralu przed sezonem ;)
Oprócz mocniejszego wiatru nad głową przez cały czas kłębiły się ciemne chmury. Co jakiś czas trafiały mi się odcinki, które przejeżdżałem po mokrej drodze lub nawet w kałużach. Mimo, że kropla deszczu nie spadła buty, nogi i plecy miałem mokre ;)
Po dojechaniu do Grunhof zmieniłem kierunek dzięki czemu miałem chwilę odpoczynku od wiatru. Boczny wiatr tym razem mi nie przeszkadzał.
Pierwszą przerwę zrobiłem w Viereck gdzie przyszedł czas na nieudaną sesję. Chciałem zrobić zdjęcia kasku, który idealnie komponuje się z rowerem i butami ale co widać poniżej efekt tej sesji jest fatalny.
Rzuciłem jeszcze okiem na pobliski stadion gdzie rozgrywany był mecz. Jak na ligę okręgową to grali całkiem fajnie. Jednak nie przyjechałem przecież do Viereck. Pozbierałem się i ruszyłem dalej. Spokojnym tempem dojeżdżając do Trogelow zadecydowałem, że przejadę jeszcze te kilkanaście kilometrów do Ueckermunde. Jedyny problem jaki miałem w tym momencie to kończące się zapasy wody. Przed Ucekrmunde miałem już jej na kilka łyków. Pijąc regularnie co 15 min od samego startu dwa 750 ml bidony wystarczyły mi na 3 godziny jazdy. Ratunkiem okazał się  getrankemarkt znajdujący się przy samym wjeździe do miasta. Kupiłem wodę do bidonów, małą colę do kieszeni i nowego snickersa ;) Przy okazji ustrzeliłem jeszcze fotę ciekawego autka obsługującego tą firmę ;)
Mogłem już spokojnie udać się na miejską plażę, która była moim punktem docelowy. Tam mogłem spokojnie się "rozłożyć", wypić kawę i zjeść porcję bardzo średniego jabłecznika.
Chwilę posiedziałem jeszcze na ławce po czym ruszyłem w drogę powrotną. Kierunek Eggesin i zupełnie inna jazda. Zaczęło się wypogadzać, wiatr odrobinę osłabł ale przynajmniej został moim sprzymierzeńcem. Nie spieszyłem się za bardzo więc zacząłem sobie wymyślać zabawy. Jedną z nich była "dycha" ;) Chodziło o to aby dystans 5 km przejechać w czasie dokładnie 10 min. Nie szybciej, nie wolniej, a dokładnie 10 minut. Raz byłem bliżej raz dalej aż w końcu udało mi się trafić w dychę. 
Gdy już byłem na ddrce za Glashutte z boku na szosie pojawiły się dwa rowery. Przez kilka sekund jechaliśmy obok gdy rozpoznałem w jadących kolarzach Piotrka i Tadka. Pokrzyczeliśmy przez chwilkę i wkrótce otrzymałem pozwolenie na dołączenie się do ich skromnego peletonu. No i tu mogłem pożegnać się ze swoimi zabawami. Od razu tempo wzrosło. Przez pewien  czas jechaliśmy jeszcze 35-40 km/h co jakiś czas starając się rozmawiać. Tak było aż do zakrętu na Bock. W tym momencie Tadek zarządził spowolnienie ;) Od tej pory mieliśmy prawdziwe "baja bongo". Następne kilometry spędziliśmy na jechaniu i gadaniu. Tak się rozgadaliśmy, że droga do Dobrej minęła niepostrzeżenie. W Dobrej chłopaki pojechali w kierunku Głębokiego, natomiast ja pojechałem w stronę Lubieszyna. Jadąc już w upale do samego domu co jakiś czas kląłem pod nosem na stan naszych dróg...Na odcinku Dołuje - Będargowo wytrząsło mnie bardziej niż przez przez wcześniejsze 140 km.   


 

 

 

 

 

 

 

 


Kategoria ponad 100 km, solo


  • Dystans 156.59km
  • Czas 04:49
  • VAVG 32.51km/h
  • VMAX 56.90km/h
  • Temperatura 27.4°C
  • HRmax 176 ( 92%)
  • HRavg 155 ( 81%)
  • Kalorie 3113kcal
  • Podjazdy 901m
  • Sprzęt Focus Izalco Team SL 2.0 2014
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton w piekle

Sobota, 4 lipca 2015 · dodano: 04.07.2015 | Komentarze 4

Kto się dzisiaj wybrał pojeździć ręka w górę!?
Jesteście szaleńcami albo jesteście chorzy na rower! Niestety ja też się do Was zaliczam... pojeździłem odrobinę sobie. Czy żałuję? Może troszkę, że nie wybrałem mini... To byłby optymalny dystans i czas no i może wynik byłby lepszy niż na mega. 
Krzysiek miał nosa, że nie pojechał dzisiaj ścigać się w Świdwinie. Nawet sobie nie wyobrażam tego co byłoby w drodze powrotnej. Nie było Krzyśka i musiał mi wystarczyć PIH ;)
No dobra, po tym obiecującym początku czas przejść do konkretów. Zaraz po wjechaniu na Orlika w Świdwinie (tym razem numery były wydawane na Orliku gdzie był również start - dobra decyzja) spotkałem Adama znanego pod wszystko mówiącym pseudonimem Coolertrans. Na pytanie o nastawienie (Adam - Pancernik jechał na 228 km) usłyszałem - Idź ty w tiiiiii, tiiii.... tiiiii.... :) W ustach zrównoważonego Adama takie przesłanie zasiało we mnie nutkę niepokoju. Zaparkowaliśmy z Arturem, który przyjechał zaraz za mną w dokładnie tym samym miejscu co w zeszłym roku.  Jak zwykle przygotowania do startu zajęły mi więcej czasu niż przypuszczałem. 
Tym razem znowu startowałem na samym początku i dosłownie tak samo jak w Gorzowie o mało co nie spóźniłem się na start. Pojawiłem się dopiero w momencie gdy czytano moje nazwisko jako ostatniego z grupy. Na szczęście Artur startował 6 minut po mnie więc na spóźnienie miał małe szanse ;) O godzinie 8:30 ruszyliśmy... 
Sam maraton "naturalnie" podzielił mi się na 4 etapy.

I Etap - grupa 0:00 - 1:17
Zaraz po starcie zwyczajowe badanie. Tym razem nie było ostrych zaciągów ale spokojnie kręcenie na zmianach. Jeden mniej, drugi więcej trzeci wcale. Po kilku pierwszych kilometrach można było ocenić kto jak chce jechać. Szybka selekcja i z 10 zostało aż 7 osób. Na nieszczęście dla mnie jazda była totalnie nierówna. Zmiany na alibi, odpuszczanie zmian, czarowanie czyli totalny burdel. Nie lubię tak jeździć wiec po 27 km na podjeździe za małą pętelką na rondzie w Świdwinie zaatakowałem licząc, że ktoś się do mnie doczepi. Niestety przeliczyłem się i odjechałem sam. Po pierwszym ataku jechałem sam ładnych parę kilometrów licząc, że dojdą mnie najlepsi z grupy startującej 3 min po nas. Po raz kolejny się zawiodłem. Zamiast nowej grupy dogoniła mnie stara. Bezsensowna wymiana zdań z kolesiem, który udawał zmiany uświadomiła mi, że na szansę muszę czekać... Kolejna ucieczka, tym razem z chłopakiem z Trzebnicy po kilku kilometrach została skasowana przez moją starą grupę wspomaganą przez Tadeusza Przybylaka i jego grupę, która startowała 3 minuty za nami...

II Etap - grupa + 1:18 - 2:35
12 osobowa grupa to już jakaś siła. Przez pewien czas wydawało mi się, że będzie dobrze. Były zmiany, była praca chociaż o różnej jakości to mimo wszystko była. Poczułem, że jednak może być ok. Nie wyczułem, że praca pracy nierówna. Nie wziąłem również pod uwagę tego, że wcześniej dałem troszkę więcej z siebie niż inni. Zemściło się to na mnie po 80 km. Na jednej ze zmarszczek po swojej zmianie nie dałem rady utrzymać ostatniego koła... Grupa nie zna litości... 

III Etap - samotność 2:36 - 3:40
Ze złością (na siebie) patrzyłem jak mi się oddalają. Powoli aczkolwiek systematycznie ich przewaga rosła. Bezsilność w takich sytuacjach jest paraliżująca. Wszystko mówi - GOŃ.... tylko ani nogi ani płuca nie słuchają tej komendy... Są totalnie głuche na wołanie, choć wiedzą co czeka ich dalej... Samotna jazda, którą przerabiałem już w Gryficach spotęgowana przez upał i kurczące się zapasy izotoników bardzo negatywnie wpływała na moje morale. Czary goryczy dopełnił błąd, który popełniłem skręcając z ronda w zły zjazd w Połczynie Zdrój. Jak się okazało nie tylko ja to zrobiłem. Następne samotne kilometry bez chwili cienia, bez chwili oddechu całkowicie mnie zdemotywowały. Nawet trójka chłopaków przejeżdżająca obok, a za nimi w eskorcie auto nie wyzwoliła we mnie ducha walki. Duch walki poległ na podjeździe zaraz za Połczynem. 100 metrów do góry na krótkim odcinku po przejechaniu 100 km w koszmarnym upale spowodowało, że najchętniej zastosowałbym strategię Pancernika ale na szczęście nie wziąłem ze sobą kasy...

IV Etap - ratunek 3:41 - 4:49
Być może gdybym zabrał ze sobą kasę to bym siedział w sklepie pijąc coś zimnego w momencie gdy dogonił mnie samotny Artur. Na moje szczęście był samotny bo inaczej pewnie pomknąłby nie zwracając na mnie uwagi. Ostatnie 40 km pokonaliśmy już razem. W zasadzie to on je pokonał, bo moja pomoc w ich pokonaniu była symboliczna, nie licząc tego momentu gdy uratowałem mu życie gdy jechał z opuszczoną głową na czołówkę z samochodem :) 
Ile było narzekania przez te ostatnie kilometry to wiemy tylko my... dojechaliśmy na oparach bidonów. Ostatnie pół bidonu Artura piliśmy na spółkę (DZIĘKI) przez ostatnie 10 km. 

To był mój najtrudniejszy maraton jaki przejechałem. Nie dość, że w potwornym upale (Diabeł powiedział, że tak wygląda piekło) to jeszcze w dodatku taki "pomarszczony". 
Tym razem moje wyniki nie są już tak spektakularne jak w Gorzowie ale i tak jestem z nich zadowolony. 14 w OPEN i 5 w M4 to wszystko co udało mi się "ugrać"


Jeszcze zadowoleni, nie wiedzieliśmy co nas czeka...


Przygotowania do "walki"


Nawet Diabła pieką kopytka


Dojechany



  • Dystans 151.25km
  • Czas 04:15
  • VAVG 35.59km/h
  • VMAX 52.10km/h
  • Temperatura 18.4°C
  • HRmax 169 ( 88%)
  • HRavg 154 ( 81%)
  • Kalorie 2704kcal
  • Podjazdy 474m
  • Sprzęt Focus Izalco Team SL 2.0 2014
  • Aktywność Jazda na rowerze

Przerwana passa - Gorzowski Maraton Rowerowy

Sobota, 27 czerwca 2015 · dodano: 27.06.2015 | Komentarze 10

Start w 1. Gorzowskim Maratonie Rowerowym był czwartym startem w ramach Pucharu Polski w szosowych maratonach rowerowych w tym roku. Muszę się po cichu przyznać, że po raz kolejny podchodziłem z ogromną rezerwą do tego startu. Achilles nie przestał mi dokuczać o czym się przekonałem podczas czwartkowego wyjazdu z Pawłem i ostatnio za bardzo to ja nie jeździłem. Tradycyjnie już w tym roku zaplanowaliśmy start na dystansie MEGA. Ponownie ruszyliśmy stałą ekipą czyli Artur "Diabeł" (nasz super lider), Krzysiek "Blady" (nasz najambitniejszy zawodnik) oraz ja :) Tym razem los ponownie nie był dla mnie łaskawy. Podczas losowania dostałem grupę startującą o 9:39, natomiast Artur i Krzysiek razem mieli startować 3 minuty po mnie. Gdy dowiedziałem się o tej konfiguracji pogodziłem się z porażką i wyrównaniem stanu rywalizacji z Krzyśkiem, bo do Diabła mi daleko. Kwestią otwartą pozostawał tylko czas w jakim mnie dopadną. Grzesiek, tydzień temu potrzebował około 30 minut i 20 km aby startując 3 minuty po mnie dopaść moją skromną osobę. Jako, że Grzesiek jest niepowtarzalny dałem chłopakom około godziny... :) Jednak przyznam się, że oglądałem się za siebie już po kilku kilometrach. Start maratonu usytuowany był w podgorzowskiej miejscowości Racław. Początek trasy do podjazd po słabym asfalcie. Uczulony startem w Gryficach ruszyłem na przód jako jeden z pierwszych. Okazało się, że te kilkaset metrów miało niebagatelny wpływ na moje dalsze losy. Podczas schodzenia ze swojej zmiany na dziurawym asfalcie chcąc ominąć dziurę aby nie skończyć maratonu po kilometrze zostałem potrącony przez jednego z chłopaków i zanim złapałem równowagę i rytm moja główna część grupy była już kilka metrów przede mną. Nie było szansy (jak dla mnie) ich łapać, pozostało czekać na Krzyśka i Artura. Nie robiłem tego bezczynnie, mijały kolejne kilometry, a ja jadąc samotnie obracając się liczyłem na pomoc. W końcu na starej "trójce" doszło mnie dwóch chłopaków z AGA TEAM. Tego właśnie potrzebowałem. Uczepiłem się kurczowo koła i wreszcie mogłem odpocząć. Po jakimś czasie gdy już złapałem oddech starałem się im pomóc wychodząc na swoje zmiany. Po 40 kilometrach okazało się, że pobiłem swoją życiówkę z Choszczna i dystans ten przejechałem w 1:03.22.! Muszę przyznać, że super jechało mi się z chłopakami. Jednak dalej obracałem się do tyłu wyglądając Artura i Krzyśka. Gdy wjechaliśmy na drogę 151 zauważyłem za plecami pogoń. Ucieszyłem się, że zajęło to im ponad godzinę. Gdy już nas dogonili krzyknąłem "cześć Artur" ;) Jednak przy najbliższej zmianie odkryłem, że wśród trójki która nas dogoniła nie ma Artura... No cóż, trzeba jechać. Tym razem jechaliśmy już w 6 osób. Odpoczynki były dłuższe i zmiany były mocniejsze. Prędkość oscylowała mniej więcej w granicach 37-39 km/h. Wypoczęty mogłem dawać takie zmiany. W takiej konfiguracji dokończyliśmy pierwsze kółko i zaczynaliśmy drugie. Jednak na PK doszło do małego zamieszania i nasz skromny peleton porwał się na dwie części. Ja zostałem z tyłu z chłopakami z AGA TEAM, a "harty" poszyły do przodu. Jednak po krótkiej naradzie zapadła decyzja "zespawania" grupy. Kosztowało to nas sporo energii ale się udało. Z perspektywy czasu widzę, że była to niepotrzebna strata energii, bo po kilkunastu kilometrach ponownie się podzieliliśmy. Jednak w troszkę innej konfiguracji 2-1-3. Nasza trójka została z tyłu "strażak" z Gorzowa w środku, a harty uciekły. Jeden z chłopaków w mojej grupie został bez wody więc zarządziliśmy postój na PŻ. Woda do bidonów i dalej w drogę. Po chwili dochodzimy "strażaka", który wypoczywa na naszym kole przez kilka zmian. Później jedziemy już solidarnie razem. Każdy ciągnie zmiany tyle ile może i na ile go stać. Coraz częściej atakują nas skurcze i prędkość troszkę spada. Przy pokonywaniu wiaduktu nad S3 na wysokości Baczyny dzięki swojej nieuwadze tracę koło i chłopaki mi odchodzą. Mimo desperackiej, kilkusekundowej próby pogoni nie udaje mi się ich dojść. Od tej pory jadę już sam. Obracam się i nie widzę szans na żadną pomoc. Zmuszam się do walki z samym sobą. Skurcze przechodzą z łydek na uda ale na szczęście dzięki radą Romka (dzięki WOBER) nie dokucza mi Achilles. Ostatnie kilometry pokonuje jak mówi Romek "siłą woli" zmuszam się do myślenia, że to tylko malutka część całego maratonu i głupio byłoby gdyby teraz mnie dogonili Artur i Krzysiek. Ze skurczami udaje mi się jakoś dojechać do mety. Wpadam wyczerpany i patrzę na zegarek. Odliczam kolejne sekundy do przyjazdu chłopaków. Woda, drożdżówka i dalej ich nie ma. Po ponad 9 minutach zjawia się Artur. 6 minut przewagi to sporo jak na takiego koksa jak Diabeł ;) Moja radość nie ma granic!!! Po prawie dwóch latach skończyła się passa moich porażek z Arturem. Nie znaczy to, że nie wygrałem z nim nigdy. Inaczej... nigdy z nim nie wygrałem gdy jechaliśmy na takim samym typie roweru :) Może to będzie tylko raz ale i tak się bardzo z tego cieszę. Krzysiek również przyjechał nadspodziewanie szybko. Stojąc na mecie z Arturem liczyliśmy na co najmniej pół godziny. Tymczasem Krzysiek przyjechał kilkanaście minut po Arturze.
Tyle na gorąco :)
Na koniec muszę pochwalić organizatorów. To najlepiej oznaczony maraton ze wszystkich w których startowałem do tej pory. Kolejne plusy to parking i start, fajne punkty żywnościowe ;)
Wyniki:
M4S MEGA: 6/?
OPEN MEGA: 21/?

  
Do startu gotowi...


Dzięki Romek!!!



  • Dystans 150.00km
  • Czas 04:29
  • VAVG 33.46km/h
  • VMAX 57.10km/h
  • Temperatura 12.9°C
  • HRmax 166 ( 87%)
  • HRavg 148 ( 77%)
  • Kalorie 2528kcal
  • Podjazdy 756m
  • Sprzęt Focus Izalco Team SL 2.0 2014
  • Aktywność Jazda na rowerze

X Pętla Drawska - Veni Vidi niekoniecznie Vici

Sobota, 20 czerwca 2015 · dodano: 20.06.2015 | Komentarze 7

Trzeci maraton szosowy w tym sezonie już za mną. Był troszkę inny niż poprzednie dwa. Najważniejszą zmianą była grupa startowa. Po raz pierwszy w tym sezonie startowałem w pierwszej grupie startowej. W pozostałych dwóch maratonach, w których startowałem wyścig rozpoczynałem w ostatniej grupie. Pierwszy maraton w Gryficach przejechałem całkowicie sam, drugi maraton w Świnoujściu przejechałem z dwoma chłopakami za to Choszczno przejechałem mieszanie ;)
Troszkę długo zabrało mi szykowanie się do startu i w związku z tym nie miałem czasu aby się rozgrzać. Na starcie o 9:18 zameldowałem się prawie z biegu. Byłem odrobinę nie pocieszony bo w grupie ze mną miał startować Daniel, na którego bardzo liczyłem. Natomiast  3 minuty za nami startował Grzesiek. Kolejna grupa, która mnie interesowała startowała za mną aż 12 minut. W tej grupie startował Krzysiek, a z kolei 3 minuty za nim ruszał Artur. Niestety Daniel został przsunięty na starcie do następnej grupy więc musiałem zdać się na samego siebie. 
Start bardzo ostry i zaraz po wycofaniu się auta które wyprowadzało nas z Choszczna poszła mocna zmiana.  Czwórka z przodu nie schodziła z licznika. Siły wystarczyło mi na 10 km... nie tylko zresztą mi. Z szóstki która dawała zmiany zostało nas dwóch. Ustaliliśmy, że robimy zmiany po minucie i czekamy na rozwój wydarzeń. Druga dwudziestka z moim towarzyszem okazała się bardzo przyzwoita. Uzyskane tempo pozwoliło przez chwilę pocieszyć się odrobiną przewagi nad zbiliżającym się "Zbieram na bidon Team". To było wręcz nieuniknione i szczerze mówiąc jestem dumny, że przez 35 minut uciekałem przed niszczycielską siłą "ZnbT". Gdy na plecach czułem już ich oddech pogodziłem się, że to będzie krótka chwila gdy ich będę widział. Pokazałem kciuk na znak szacunku... i gdy już miałem odpuścić wpadła mi do głowy szaleńcza myśl - zabiorę się z nimi!!! Jak pomyślałem tak zrobiłem. To była chyba najlepsza decyzja jaką podjąłem w tym maratonie. Przez kolejne 20 kilometrów mogłem obserwawać jak pracuje ta znana grupa kolarska. Jeśli ktoś pomyślał teraz, że przyłączyłem się do nich aby solidarnie pracować niech się mocno... nie ważne ;) Jechałem z nimi, a w zasadzie za nimi przez kolejne 20 km. Gdybym utrzymał koło... to bym nie był sobą tylko... Grześkiem :) W między czasie trafił nam się zamknięty przejazd kolejowy przed Kaliszem Pomorskim. Na szczęście był to krótki "Smerf" i po minucie już mogliśmy jechać. Wyjazd z Kalisza Pomorskiego, zakręt w lewo i.... żegnam się z chłopakami. Ściana, którą zobaczyłem przed sobą kompletnie mnie rozwaliła. Tym bardziej, że w grupie z ZnbT jechał niejaki Tadek Przybylak. Każda jego zmiana, każda zmarszczka, którą podjeżdżał kończyła się dla mnie zgonem. Podjazd za Kaliszem zadecydował, że dalej jadę sam. Tak było przez kolejne 15 km. Jechałem i marzyłem....o szybkim kombajnie albo o wolnej ciężarówce. Nic z tych rzeczy... zamiast kombajnu pojawiła się grupka 5 chłopaków, która dała mi nadzieje na odrobinę wytchnienia. W grupie tej po raz kolejny pojawił się P. Waldemar Białek, którego urwałem z grupy ZnBT.  W między czasie zaliczyłem na trasie drugi zamknięty przejazd kolejowy. Tym razem odpoczynek trwał troszkę dłużej, bo trafił nam się pociąg osobowy do którego doczepione były platformy... Pierwszy raz widziałem taki "stwór". Sił mi wystarczyło do kolejnych pagórków. Znowu zostałem na zmarszczkach. Wcześniej został również P. Waldek. Znowu zostałem sam. Kolejna grupa, oczywiście z Panem Waldkiem na Ogonie pojawiła się na około setnym kilometrze. Około 10 osób jedzie z odpowiednią dla mnie prędkością. Problemem grupy jest brak chemii. Nikt nie wie jak jechać, grupa często się rwie, a potem trzeba spawać co kosztuje wiele siły. Po jednym z takich skoków, grupa dzieli się na 3. Pierwsza trójka ucieka, ja zostaję z chłopakiem z Polic oraz z Gorzowa i oczywiście z Panem Waldkiem. Od tej pory jedziemy w czwórkę. Pan Waldek jest na doczepkę pracujemy w trójkę. Każdy tyle ile może. Gdy czuję już, że siły mnie opuszczają na horyzoncie pojawia się kościół w Choszcznie. Dzięki temu udaje mi się wykrzesać resztki energii. ChelaMag, który wziąłem na 100 km przestaje pomagać, pojawiają się skurcze w udzie. Jednak to mały problem w porównaniu z Achillesem, który od jakiegoś czasu dokucza mi coraz bardziej. Tabletka przeciwbólowa, którą wziąłem przed startem powoli przestawała działać na pierwszych podjazdach. Lewą stopę musiałem odpowiednio układać co odbijało się na efektywności pedałowania. Końcówkę odpuściłem zupełnie. Trójka chłopaków, z Panem Waldkiem o mało co nie wjechało pod tira na rondzie w Choszcznie. Ja natomiast "majestatycznie" podjechałem ostatni podjazd za rondem i spokojnie, bez pośpiechu przejechałem metę uzyskując "imponujący" czas 4 godziny i 30 minut ;)
Wystarczyło mi to do zajęcia 29 miejsca (29/88) w MEGA OPEN i 9 (9/18) w kat M4S.
Oczywiście organizacja super, no i pogoda, która nas bardzo mile zaskoczyła. Zamiast oczekiwanego deszczu, wręcz ulewy przez 5 minut mieliśmy lekko mżawkę ;)

PS. no to na koniec zdradzę małą tajemnicę. Wyścig, po raz drugi z rzędu na dystansie MEGA wygrał przedstawiciel znanej grupy kolarskiej "Zbieram na bidon Team" Pan Grzegorz "James77" Kiełbiński ;)
GRATULACJE!!!


Ufff... na mecie...
 

Nie miałem żadnych sensownych zdjęć :) Te koła dzisiaj przeżyły niejedno (i to nie są moje koła)

3 mi

  • Dystans 121.03km
  • Czas 04:32
  • VAVG 26.70km/h
  • VMAX 54.70km/h
  • Temperatura 19.9°C
  • HRmax 158 ( 83%)
  • HRavg 113 ( 59%)
  • Kalorie 1680kcal
  • Podjazdy 731m
  • Sprzęt Focus Izalco Team SL 2.0 2014
  • Aktywność Jazda na rowerze

Co jest nie tak?

Niedziela, 7 czerwca 2015 · dodano: 07.06.2015 | Komentarze 4

To był bardzo dziwny wyjazd, powinienem raczej napisać wycieczka bez zwiedzania. Od rana wybierałem się jak przysłowiowa sójka za morze. Tak dramatycznie mi to szło, że w końcu wyszedłem po 11-tej. Tak samo jak się wybierałem tak samo mi się jechało... najzwyczajniej od niechcenia. Nawet po dojechaniu do Penkun miałem pomysł aby wrócić do domu i dać sobie spokój.
Zamiast spokoju dałem sobie jeszcze jedną szansę. Pojadę do Grunz i zobaczę czy można zdobywać metry na podjeździe między wioską, a autostradą. Pomysł, delikatnie mówiąc okazał się bardzo średni. Metrów jakoś specjalnie nie przybywało i szybko zrobiło się nudno. Równo i spokojnie dobrze się tam podjeżdża, choć tak jak już napisałem szału nie ma. Większym chyba wyzwaniem (bo dłuższym) jest podjazd pod Schmolln. Metrów można zdobyć o sporo więcej ale za to na dłuższym odcinku. Dałem więc sobie spokój z tymi "zmarszczkami" i ruszyłem dalej do Prenzlau. Zrezygnowałem z powrotu przez Brussow za co natura wynagrodziła mnie "zefirkiem" prosto w twarz. Od zachodu w sumie wiało od samego początku, a ja właśnie na zachód jechałem. Tan delikatny wietrzyk oraz falbanki po drodze do celu kompletnie mnie zdemotywowały. Jednak za dużego wyboru nie miałem więc ostatnie kilka kilometrów do Prenzlau poświęciłem na klnięcie pod nosem i gadanie do siebie "na co mi to było?" Tak w ferworze tej nieskomplikowanej umysłowej walki wymyśliłem sobie, że moje dzisiejsze nastawienie to efekt drobnego przemęczenia. Podstawę do takiego twierdzenia dawał mi również odczyt pulsu. Może nie "spinałem" się jakoś specjalnie ale 130 ud/min to maks jaki udało mi się osiągnąć w tym czasie... Doczołgałem się do Prenzlau i pomyślałem, że jak z jazdy jest "dupa" to może kebsa sobie dobrego wciągnę. Dojeżdżając na deptak miałem cichą nadzieję, że będzie otwarty jedyny godny uwagi punkt z kebabem... Niestety nie miałem szczęścia, tak jak z jazdy z kebsa również dupa...
Potoczyłem się nad jezioro Unteruckersee z nadzieją, że tam coś znajdę. Jednak zamiast jedzenia czekała na mnie ... fajna ścieżka wzdłuż jeziora. Tak mnie wciągnęła aż dojechałem do jej końca. Może nie dokładnie końca ale końca dla roweru szosowego. Obiecałem sobie jednak, że przyjadę Giantem i objadę jeszcze ten zbiornik. Zamiast kebsa musiałem zadowolić się zabranym batonem... Po batonowej uczcie nie było na co czekać. Czas zabrać cztery litery w troki i do domu. Na powrocie było już zdecydowanie lepiej. Systematycznie średnia prędkość rosła lecz moje nastawienie do jazdy wcale się nie zmieniało. Najzwyczajniej na świecie nie chciało mi się jechać... więc bez zbędnych przystanków potoczyłem się do domu.
Na uwagę zasługuję jedynie fakt, że moje serce obudziło się tylko raz.. "na ostatnim tchnieniu" gdzie zmusiłem je do szaleńczego bicia 158 ud/min - to było maksimum na dzisiaj ;) 


Niby idealnie... ale nie do końca.


Starannie wybrane miejsce na piknik


Uczta nad jeziorem w Prenzlau


Okoliczności przyrody zdecydowanie na plus.


W drodze do domu... nuda, równiutkie asfalty, płasko, bruku brak :P


Jeszcze niedawno było żółto a teraz jest.... no właśnie jak? 


Gdzie są samochody? Znowu nuda...

Film z podjazdu autostrada - Grunz


Kategoria ponad 100 km, solo


  • Dystans 100.23km
  • Teren 5.00km
  • Czas 03:58
  • VAVG 25.27km/h
  • VMAX 52.70km/h
  • Temperatura 15.8°C
  • HRmax 163 ( 85%)
  • HRavg 131 ( 68%)
  • Kalorie 2066kcal
  • Podjazdy 487m
  • Sprzęt Giant XtC Advanced 29er 1
  • Aktywność Jazda na rowerze

Stały i kusiły...

Poniedziałek, 1 czerwca 2015 · dodano: 01.06.2015 | Komentarze 4

Po niedzielnej przerwie dziś rano tak dobrze jechało mi się do pracy, iż prawdopodobnie udało mi się "wykręcić" najlepszy czas ever :) Muszę kiedyś sobie sprawdzić jak najszybciej mogę tam dojechać. Zawsze zajmuje mi to około pół godziny. Dziś myślę, że urwałem jakieś 3 minutki ;)
Po pracy miałem kupić coś do jedzenia i lekko okrężną drogą wrócić do domu. Zgodnie z założeniem zatrzymałem się w Przecławiu, zrobiłem zakupy i ruszyłem w stronę Rossow. To ostatnio najczęściej wybierany kierunek. Przy torze motocrossowym poczułem się jakoś dziwnie... coś było nie tak. Może tak tylko mi się wydaje? ...pomyślałem. Rozglądam się dookoła i wreszcie mam! Wiatraki w pobliżu toru stoją... stoją i kuszą - jedź dzisiaj nie będzie wiało! To nie jest możliwe, zawsze wieje. Jednak patrząc dalej widzę, że kolejne farmy stoją i się nie ruszają. Tak jakby zapraszały w głąb Niemiec. No i głupi się skusiłem. Z jednym bidonem wody... i plecakiem. Najpierw delikatnie do Tantow, potem już odważniej do Penkun... i gdy byłem w drodze do Locknitz nagle wiatraki się rozmyśliły... Najzwyczajniej na świecie robiąc mnie w konia! Od Locknitz zaczyna się koszmar... jadę w kierunku domu dokładnie pod wiatr. Co chwila niebo zaciąga się chmurami by potem się przejaśnić. Gdzieś daleko widzę, że pada. Na mnie na szczęście spada jedynie kilka kropel ale od granicy jadę już po kałużach. Musiało przed chwilą bardzo mocno padać Raz dwa i ja robię się cały mokry. Za brak błotników czasem płaci się przemoknięciem (mimo, że na mnie nie padało). Dokręcam jeszcze w okolicy brakujące 4 km do setki i zadowolony z udanego startu w czerwcu melduje się po 20tej w domu. 
Przy okazji zaliczając pierwszego dnia RAPHA #MYHOUR"czelendż" na cześć Sir Bradleya Wigginsa :)



Somebody's Watching Me

Kategoria DDP, ponad 100 km, solo


  • Dystans 107.70km
  • Czas 03:10
  • VAVG 34.01km/h
  • VMAX 49.00km/h
  • Temperatura 11.2°C
  • HRmax 166 ( 87%)
  • HRavg 152 ( 80%)
  • Kalorie 2178kcal
  • Podjazdy 425m
  • Sprzęt Focus Izalco Team SL 2.0 2014
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kiedy czuję pęd powietrza, zapominam o złych chwilach....

Sobota, 30 maja 2015 · dodano: 30.05.2015 | Komentarze 8

Gdy kończyłem maraton w Gryficach powiedziałem, że nigdy więcej nie będę startował w ostatniej grupie. Zdecydowałem, że nie jadę w maratonie gdybym znowu wylosował ostatnią grupę startową. Choć wiem, że ostatnia grupa startowa być musi, bo ktoś zawsze musi zamykać maraton. Gdy Krzysiek zadzwonił do mnie w czwartek i powiedział mi, że wylosowałem ostatnią grupę pomyślałem, że żartuje. Chwilę później sprawdziłem wyniki losowania. Nie żartował... byłem w ostatniej grupie startujących w świnoujskim maratonie. Wraz z innymi dziesięcioma "szczęśliwcami" zamykaliśmy ceremonię startu :) Choć rower był przygotowany idealnie, ja również zaczynałem odpoczynek przed wyścigiem pierwszą myślą było - NIE JADĘ! Z ciekawości sprawdziłem jeszcze swoją grupę. To co zobaczyłem jeszcze bardziej utwierdziło mnie w moim wstępnym postanowieniu. Chłopak z STC oraz drugi z BGK (Barlineckiej Grupy Kolarskiej) byli poza moim zasięgiem. Średnie 35-38 km/h na poprzednich maratonach zwiastowały, że nawet na starcie nie będę miał z nimi czego szukać. Poza tymi dwoma chłopakami w grupie znalazła się również Ewa ze "Szczecin na rowerach", oraz kilka osób z M6 i dwie osoby, których nie udało mi się "zidentyfikować". Po krótkiej rozmowie z Krzyśkiem decydujemy się pojechać. Najwyżej zjemy rybkę w Świnoujściu i wrócimy jeżeli będzie aż tak tragicznie jak zapowiadały prognozy pogody.
Sobotni poranek wita nas mocnym deszczem, który pada od kilku godzin. Wyjeżdżając ze Szczecina jesteśmy prawie pewni, że jedziemy się tylko napatrzeć na desperatów jadących w ulewie.

Tym razem starty na dystansie mega odbywały się dość późno. Mój start zaplanowany był na 11:32:30 natomiast Krzysiek startował 5 minut wcześniej (2 grupy). Około dziesiątej docieramy do Świnoujścia odbieramy pakiety startowe i zamiast rozpocząć przygotowania marzniemy... Temperatura około 11° i silny wiatr to troszkę mało jak na koniec maja. W końcu po pół godzinie takiego stania zaczynamy przygotowania, rowery, ciuchy... i na rozgrzewkę. Wieje niemiłosiernie i ciężko bardzo się jedzie... miejscami sporo kałuż po porannych ulewach ale na razie nie pada. Po kilku kilometrach decyduję się na zmianę ubrania. Zamiast kurtki z gore-texu ubieram bluzę z windstopperem z nadzieją, że padać nie będzie. Obserwuję start Krzyśka i powoli sam przygotowuję się do startu.
Założenie było proste - przytrzymać koło STC i BGK. O dziwo nie ma na początku jakoś specjalnie "ognia". Grupa jedzie w miarę cała do wjazdu na "trójkę". Tu wyraźnie przyspieszamy do około 36-37 km/h i gubimy troszkę osób. Zostaje nas kilku. Jednak do pracy są jedynie 4 osoby, moi "faworyci", ja i jeszcze jeden chłopak. Jedziemy tak zmianami kawałek, wtedy wychodzę na zmianę i odrobinę przyspieszam 41, 42, 43, 44, obracam się, a za mną pusto... Stało się to czego chciałem uniknąć, zostałem sam. Jednak przed sobą widzę sporą część grupy startującej dwie i pół minuty wcześniej. Na wysokości Międzyzdrojów łapię kontakt i chwilkę odpoczywam. Kilka głębszych oddechów i mijam grupę i atakuję spokojnie pierwszą ze "zmarszczek" na trasie. Jadę sam więc nie mam zbyt wielkiego "ciśnienia" w tym momencie dochodzą mnie dwaj koledzy z STC i BGK. Jestem uratowany. Od tej pory zgodnie jedziemy w trójkę, robiąc zmiany i mijając kolejnych uczestników. Co pewien czas ktoś próbuje łapać koło ale dość szybko odpuszcza. Tylko raz przed Dargobądzem koło złapała dziewczyna, która trzymała nas dość długo, odpuściła dopiero na podjeździe za Dargobądzem. Dalej jedziemy dość szybko w trójkę, wtem na zjeździe przed Wolinem łańcuch spada mi z blatu. Wpadam w panikę... co robić? Zatrzymam się to mój pociąg odjedzie... a jak się nie zatrzymam to i tak mi odjedzie... Grzesiek z STC mówi mi abym kręcił spokojnie to łańcuch powinien wskoczyć. Zgodnie z zaleceniem kolegi kręcę i przy okazji zmieniam z przerzutkę z dużego na mały blat. Łańcuch na szczęście wskakuje na miejsce, jestem uratowany!!! Pierwsze 30 kilometrów i średnia w granicach 36 km/h, obawiamy się zmiany kierunku za Wolinem. W Recławiu o mało co nie dochodzi do zderzenia na chodniku. Jadący z przeciwka o mały włos nie wpadają na Edka z BGK. Edek ratuje się skokiem na kostkę... ja się zatrzymuję i puszczam "piratów". Za Recławiem znowu łączymy się w grupę i jedziemy dalej zmianami. Nie idzie nam to tak gładko jak wcześniej ale i tak przy tej wichurze nie jest źle. Kolejne "dyszki" przejechane ze średnią 32 i 33 km/h obniżają nam średnią do 34 km h. W Stepnicy gdzie robimy nawrót sytuacja się znowu zmienia. Wiatr jest znowu jakoś bardziej przyjazny. Może inaczej... nie przeszkadza już tak bardzo. Do nawrotu odrabiam do Krzyśka jedynie jedną minutę. On też ma szczęście bo trafił na dobrą grupę i ma z kim jechać. Mimo wszystko liczę na to, że go dogonię. Kawałek przed Wolinem koła naszej trójki łapie chłopak z KTC Kołobrzeg z kolegą ze SPARTAN Cycling Team. Dają nam troszkę wytchnienia wychodząc co jakiś czas na zmiany. Wjeżdżamy do Recławia gdzie na chodniku gubię kontakt z pozostałymi, a na poboczu widzę "pechowca", który wymienia dętkę w.... Focusie ;) Po sekundzie okazuje się, że tym pechowcem jest Krzysiek. Krzyczę czy czegoś potrzebuje jednak on każe mi jechać. Mówisz i masz :) Kontakt z moją grupką łapię znowu zaraz za Recławiem. Odrobinę przyhamowały ich samochody, a ja szczęśliwie bez przeszkód przejechałem chodnikiem. Przejeżdżamy przez Wolin dość szybko i zmieniamy kierunek. Teraz zaczyna się prawdziwy maraton. Wichura postanowiła, że nie da nam przejechać ze średnią 35 km/h i wraz z deszczem zgotowała nam piekło.  W ciągu kilku minut temperatura spada z 12°C do 8°C. Wraz ze spadkiem temperatury nasza prędkość spada do dramatycznych 19 km/h na podjeździe za Wolinem. W coraz mocniej padającym deszczu jedzie się koszmarnie. Z minuty na minutę jestem coraz bardziej mokry. Nawet ochraniacze przeciwdeszczowe które założyłem prewencyjnie na buty nie dają rady i po chwili wewnątrz butów również mam bagno... Zmiany są coraz krótsze i kosztują dużo więcej siły. Do naszej piątki dołączają kolejne osoby. Robi się nas dość sporo. Grzesiek z STC zachowuje sporo siły i prowadzi nas dłuższymi fragmentami. W "nagrodę" za prowadzenie nie dostaje dodatkowych litrów wody z kół jadących przed nim rowerów. Za rondem przy wjeździe na drogę 93 sytuacja staje się jeszcze bardziej dramatyczna. Deszcz przechodzi w grad. Uderzenia lodu w twarz są jak szpiki wbijane w policzki... Zaraz, zaraz... coś mi to przypomina... Dokładnie rok temu, dokładnie w tym samym miejscu, na tym samym wyścigu też zostałem przywitany gradem!!! Podobno nic dwa razy się nie zdarza... ale tylko podobno :) Jakoś udało się przeżyć ten armagedon i dojechać do przeprawy. Tam fragment totalnie rozwalonego asfaltu. No i tutaj znowu zostaje nasza trójka, która jedzie od startu i jeszcze dwóch chłopaków. Do mety pozostają 2-3 km, zaczynają się "podchody". Na progach zwalniających koledzy, którzy do nas dołączyli pod koniec zajeżdżają mi drogę i w tym momencie Grzesiek i Edek uciekają trochę. Na szczęście ja też zachowałem troszkę energii i ruszam w pościg. Rozpędzam Focusa do 42 km/h i łapię moich "uciekinierów" gubiąc "nowych". Znowu jedziemy tylko we trójkę. Ostatnie metry i zaczyna finisz. Tym razem już beze mnie. Złapanie ich kilkaset metrów wcześniej kosztowało mnie zbyt wiele. Dojeżdżam 3 sekundy za nimi. Na mecie dziękujemy sobie za dobrą współpracę i jazdę. 

Pozostaje mi teraz czekać na Krzyśka, który miał kluczyki do auta. Przemoczony, przemarznięty doczekałem się w końcu Krzyśka, który nie za bardzo się spieszył, troszkę żartuję ;) Oczywiście serdecznie mu współczuję pecha....

Na mecie okazało się, że był to mój najlepszy maraton z dotychczasowych. 19 miejsce na 179 startujących w open to coś czego nie spodziewałem się w życiu. 10 miejsce w kategorii świadczy tylko o tym, że M4 jest bardzo mocno obsadzona i ciężko będzie coś poprawić. Ubiegłoroczny wynik poprawiłem aż o 22 minuty. Z ubiegłorocznego wyniku byłem zadowolony... a teraz? :)
Jaki ten los jest przewrotny... Z maratonu na który miałem nie jechać wyszedł mi najlepszy ścig w jakim brałem udział ;)
Ponad 1600 km przejechane w maju, prawie 6000 km przejechane przez 5 miesięcy wreszcie przynosi efekty :)  

PS. jak udało mi się ustalić był  to pierwszy z serii maratonów szosowych z cyklu w którym organizator nie zgodził się na start w jednej grupie startowej całego STC. Chyba tak jest bardziej uczciwie!


Idealnie przygotowany do startu
  

Jeszcze przed startem w dobrym humorze
 

Foch.pl
 

Być może wkrótce też tak będę jeździł...? ;)
    


  • Dystans 101.77km
  • Czas 03:22
  • VAVG 30.23km/h
  • VMAX 59.60km/h
  • Temperatura 14.8°C
  • HRmax 158 ( 83%)
  • HRavg 138 ( 72%)
  • Kalorie 1891kcal
  • Podjazdy 428m
  • Sprzęt Focus Izalco Team SL 2.0 2014
  • Aktywność Jazda na rowerze

Cel: Schwedt

Czwartek, 21 maja 2015 · dodano: 21.05.2015 | Komentarze 2

W pracy obowiązki tak się ułożyły, że mogłem sobie dzisiaj odpuścić i zostać w domu, a co się robi gdy mam dzień wolny i i ładną pogodę za oknem? Odpowiedź może być tylko jedna - jedzie się ;) Ostatnio jakoś po pracy za bardzo się nie przemęczam i jadę prosto do domu co daje mi "nędzne" 25 km dziennie. Gdyby tak przez dwadzieścia dni jeździć z pracy i do pracy to przejechałbym jakieś 500 km. Założenie na ten miesiąc było dość ambitne. Po raz pierwszy miałem przejechać w miesiącu 1300 km. Jeśli mam już 500 km dzięki dojazdom do pracy zostaje jeszcze przejechać tylko 800 km. Dzięki Grześkowi i Danielowi jednego dnia dystans ten zmniejszyłem do 500 km. Jednak te 500 km trzeba było też jakoś przejechać. No to jeździmy. Dziś za cel obrałem sobie Schwedt. Tak jadąc sobie dobrze znaną drogą uświadomiłem sobie, że ostatnio dawno Schwedt nie było punktem docelowym. Po drodze przypominałem sobie miejsca w których robiłem postoje na papierosa gdy zaczynałem jeździć. Pierwsza fajka... po 20 km w Tantow, potem Friedrichsthal... i tak dalej. Po drodze do Schwedt potrafiłem wypalić kilka fajek. Teraz się z tego śmieję... jak było można tak jeździć. Jestem pełen uznania dla wszystkich (szczególnie Krzyśka), że chcieli ze mną jeździć i co chwila robić przerwy. Dzisiaj nawet do głowy mi nie przychodzi aby się zatrzymać. Chwilkę pokręciłem się powoli po Schwedt i ruszyłem w drogę powrotną. 
Na mostku przy śluzie chciałem wypróbować funkcję zdjęć seryjnych w Garminie... niestety coś nie wyszło. W teorii wszystko brzmi super. Naciskam guzik i zdjęcia robią się automatycznie do momentu gdy nie nacisnę go ponownie. Jednak coś mam chyba źle ustawione albo coś jest nie tak z tym urządzeniem. Po uruchomieniu kamera robi kilka zdjęć i przechodzi do trybu "celownika" czyli podglądu. W związku z tym zdjęć "ustawkowych" znowu nie zrobiłem. Muszę pobawić się kamerą "na sucho" i wtedy zobaczymy.
Tak przy okazji - pojawił się nowy VIRB EX. Z tego co widzę będzie odjazd ;)
 

Niebiesko mi...
.   
Stary VIRB
.  
.   
Nowy VIRB

     
Kategoria ponad 100 km, solo